Pożyczyłam zięciowi pieniądze z oszczędności życia – czy rodzina to tylko słowa?
– Ale przecież to nie była pożyczka z terminem! – krzyknęłam, czując, jak serce wali mi w piersi. – Pani mówiła, że „jak będzie trzeba” – odpowiedział zięć, patrząc na mnie z chłodnym spokojem, który zawsze mnie irytował. Stał w moim małym salonie, oparty o kredens, jakby był tu tylko przejazdem. Moja córka, Ania, siedziała na kanapie i milczała, wpatrzona w swoje dłonie.
Nigdy nie byłam typem osoby, która lubi pożyczać pieniądze. Przez całe życie oszczędzałam – najpierw z mężem, a po jego śmierci już sama. Żyłam skromnie, ale uczciwie. Nie miałam dużej emerytury, ale też nie miałam wielkich potrzeb. Każda złotówka była dla mnie ważna, bo wiedziałam, że nikt mi nie pomoże, jeśli kiedyś noga mi się powinie.
Moja córka zawsze była moją dumą. Ania była tą rozsądną, tą odpowiedzialną. Kiedy poznała Pawła, wydawał się porządnym chłopakiem – wykształcony, pracowity, z dobrego domu. Ślub był skromny, ale szczęśliwy. Pamiętam, jak trzymałam ją za rękę w kościele i szeptałam: „Bądź szczęśliwa”.
Lata mijały. Urodził im się Kacperek, potem Zosia. Często przyjeżdżali do mnie na obiadki w niedzielę. Zawsze miałam dla nich coś słodkiego – sernik albo drożdżówkę z kruszonką. Byli moją rodziną, moim światem.
Aż przyszedł ten dzień. Paweł zadzwonił do mnie wieczorem. Głos miał zmęczony, przyciszony.
– Mamo… Potrzebujemy pomocy. Straciłem pracę. Kredyt na mieszkanie… Nie damy rady bez twojej pomocy.
Nie zastanawiałam się długo. Odkładałam te pieniądze przez lata – na czarną godzinę, na pogrzeb, na wszelki wypadek. Ale przecież rodzina to rodzina. Powiedziałam tylko:
– Ile potrzebujecie?
– Piętnaście tysięcy… – odpowiedział cicho.
Przelałam im wszystko, co miałam na koncie oszczędnościowym. Nawet nie spisaliśmy żadnej umowy. Przecież to mój zięć! Moja córka! Wierzyłam im bezgranicznie.
Na początku dziękowali mi codziennie. Ania przyjeżdżała z dziećmi częściej niż zwykle. Paweł znalazł nową pracę po kilku miesiącach. Mówił, że powoli wychodzą na prostą.
Minął rok. Potem drugi. O pieniądzach nie wspominali ani słowem. Ja też nie chciałam być nachalna – przecież wiedziałam, jak trudno się podnieść po takim ciosie.
Ale potem zaczęły się problemy ze zdrowiem. Najpierw serce – szpital, leki, wizyty u specjalistów. Potem dach zaczął przeciekać po zimie. Każda złotówka zaczęła mieć znaczenie jeszcze większe niż wcześniej.
Zadzwoniłam do Ani:
– Córeczko… Potrzebuję trochę pieniędzy na remont dachu i leki. Może moglibyście mi oddać chociaż część tej pożyczki?
W słuchawce zapadła cisza.
– Mamo… My teraz też mamy wydatki… Kacper idzie do liceum… Zosia na zajęcia dodatkowe…
– Ale przecież obiecywaliście…
– Porozmawiam z Pawłem.
Czekałam tydzień. Potem drugi. W końcu Paweł zadzwonił sam:
– Pani mówiła, że „jak będzie trzeba”. My teraz naprawdę nie możemy.
– Ale ja TERAZ potrzebuję! – głos mi się załamał.
– Przykro mi.
Odłożyłam słuchawkę i poczułam się tak samotna jak nigdy dotąd.
Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Ania próbowała dzwonić, zapraszać mnie na obiady – ale ja odmawiałam pod byle pretekstem. Wstydziłam się swojej naiwności i tego, że muszę prosić własne dziecko o pomoc.
Któregoś dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina.
– Coś pani smutna ostatnio…
Opowiedziałam jej wszystko – pierwszy raz wyrzuciłam z siebie żal i rozczarowanie.
– Oj, kochana… Rodzina potrafi najbardziej zranić – pokiwała głową ze współczuciem.
Zaczęłyśmy spotykać się częściej. Pani Halina przynosiła ciasto i herbatę. Rozmawiałyśmy o dawnych czasach, o dzieciach, o tym, jak świat się zmienił.
Ale w środku czułam pustkę. Czułam się zdradzona przez własną córkę i zięcia. Przecież nie prosiłam ich o wiele – tylko o zwrot tego, co im dałam z serca.
Któregoś dnia Ania przyszła sama.
– Mamo… Przepraszam cię za wszystko… Paweł mówi, że nie mamy obowiązku ci oddawać tych pieniędzy… Ale ja wiem, że cię skrzywdziliśmy…
Popatrzyłam na nią długo.
– Aniu… Ja już nie chcę tych pieniędzy. Chcę tylko wiedzieć, że mogę na was liczyć…
Zaczęła płakać.
– Mamo… Ja też czuję się okropnie… Ale Paweł… On uważa, że przesadzasz…
– To nie chodzi o pieniądze – wyszeptałam – tylko o zaufanie.
Od tamtej pory nasze relacje były chłodne. Spotykaliśmy się rzadko i zawsze czułam między nami mur.
Czasem myślę: czy to ja byłam naiwna? Czy rodzina naprawdę znaczy dziś coś więcej niż tylko słowa?
Czy można jeszcze ufać najbliższym? Czy wy też mieliście podobne doświadczenia?