Rozwód na wyciągnięcie ręki – historia, która mogła wydarzyć się wszędzie

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam ten dźwięk do dziś – był jak wyrok. Stałam w kuchni, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, z resztkami obiadu na talerzu. Mój mąż, Artur, wyszedł bez słowa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to początek końca.

Mam na imię Elżbieta. Mam 39 lat, dwójkę dzieci i dom na kredyt w podwarszawskim Piastowie. Przez lata myślałam, że jestem szczęśliwa – przynajmniej tak mi się wydawało. Artur był moją pierwszą miłością, poznaliśmy się jeszcze na studiach na Politechnice Warszawskiej. On – ambitny informatyk, ja – wiecznie zamyślona humanistka. Przeciwieństwa się przyciągają? Tak mówią. Ale nikt nie mówi, co się dzieje, gdy już się przyciągną i nagle nie potrafią się od siebie oderwać… nawet wtedy, gdy powinni.

Tamtego dnia wszystko było jak zwykle. Dzieci – Zosia i Michał – wróciły ze szkoły, ja gotowałam zupę pomidorową, Artur siedział przy komputerze. Nagle podszedł do mnie i powiedział: „Musimy porozmawiać”. Zamarłam. W jego głosie nie było czułości, tylko chłód.

– Elka… ja już nie mogę tak żyć – zaczął, patrząc gdzieś ponad moją głową.
– Co się dzieje? – zapytałam cicho.
– To nie ma sensu. My… my już nie jesteśmy rodziną. Ja… zakochałem się w kimś innym.

Czułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Zrobiło mi się słabo. Oparłam się o blat, żeby nie upaść.

– W kim? – wyszeptałam.
– W Magdzie. Z pracy. Przepraszam.

Przepraszam? To wszystko? Po piętnastu latach małżeństwa?

Nie pamiętam, co było dalej. Chyba płakałam. Chyba krzyczałam. Dzieci zamknęły się w swoich pokojach. Artur spakował torbę i wyszedł. Trzasnął drzwiami.

Następne dni były jak koszmar na jawie. Mama dzwoniła codziennie:
– Elżunia, musisz być silna! Dla dzieci! Nie możesz się rozkleić!
A ja chciałam tylko zniknąć. Nie jadłam, nie spałam. Michał przestał odzywać się do mnie, Zosia płakała po nocach.

Po tygodniu przyszła Magda – ta Magda – do naszego domu.
– Chciałam tylko porozmawiać – powiedziała z udawaną troską.
– Nie masz tu czego szukać! – wrzasnęła moja mama, która akurat była u mnie.
Magda spojrzała na mnie z góry:
– Elżbieta, Artur cię nie kocha od dawna. Powinnaś mu pozwolić być szczęśliwym.

Wtedy pierwszy raz poczułam w sobie gniew. Nie dla Artura, nie dla Magdy, ale dla siebie. Jak mogłam pozwolić sobie na to wszystko? Gdzie byłam przez te wszystkie lata? Czy naprawdę byłam aż tak ślepa?

Rozwód był formalnością. Artur chciał wszystko załatwić szybko i „po ludzku”. Ale jego rodzice zaczęli mnie oczerniać:
– To przez nią! Nigdy nie była dla niego wsparciem! – mówiła teściowa na rodzinnych spotkaniach.
Moja siostra, Kinga, miała inne zdanie:
– Elka, powinnaś walczyć o alimenty! O dom! Nie daj się!
Ale ja byłam zmęczona walką. Chciałam tylko spokoju.

Dzieci były rozdarte. Michał zaczął wagarować, Zosia zamknęła się w sobie. Psycholog szkolny wezwał mnie na rozmowę:
– Pani Elżbieto, dzieci są w szoku. Musi pani z nimi rozmawiać.
Ale jak rozmawiać, kiedy sama nie potrafię zrozumieć tego wszystkiego?

Pewnego dnia Michał wrócił do domu pijany.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam.
– Mam to gdzieś! Tata ma nową rodzinę! Ty tylko płaczesz! Nienawidzę was!
Zamknął się w pokoju i trzaskał drzwiami tak samo jak jego ojciec.

Zaczęłam chodzić na terapię. Najpierw sama, potem z dziećmi. Było ciężko. Każde spotkanie wyciągało ze mnie ból i żal, o których nawet nie wiedziałam, że istnieją.

W międzyczasie musiałam walczyć o pieniądze. Artur przestał płacić alimenty po dwóch miesiącach.
– Nie mam teraz pracy, Magda jest w ciąży – tłumaczył przez telefon.
– A ja mam dwójkę dzieci i kredyt! – wrzeszczałam do słuchawki.
On tylko rozłączał się bez słowa.

Rodzina zaczęła się ode mnie odsuwać. Mama miała dość moich łez:
– Elżbieta, musisz zacząć żyć! Ile można płakać?
Kinga przestała odbierać telefony po tym, jak poprosiłam ją o pożyczkę.
Zostałam sama.

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z Zosią i Michałem.
– Przepraszam was – powiedziałam drżącym głosem – za to wszystko. Za to, że nie umiałam was ochronić przed tym bólem.
Zosia wtuliła się we mnie:
– Mamo… ja cię kocham.
Michał spojrzał na mnie spod byka:
– Ja też… tylko nie chcę już więcej kłótni.

Od tamtej pory zaczęliśmy budować wszystko od nowa. Małymi krokami. Każdego dnia trochę mniej bolało.

Po roku od rozwodu spotkałam Artura przypadkiem w Biedronce. Był z Magdą i ich małym synkiem.
– Cześć – powiedział cicho.
– Cześć – odpowiedziałam spokojnie.
Patrzył na mnie długo:
– Przepraszam za wszystko…
Uśmiechnęłam się smutno:
– Już nie musisz przepraszać. Już niczego od ciebie nie oczekuję.

Dziś wiem jedno: rozwód to nie koniec świata, choć przez długi czas tak mi się wydawało. To początek czegoś nowego – czasem lepszego, czasem trudniejszego, ale zawsze prawdziwego.

Często pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy można było uratować nasze małżeństwo? A może czasem trzeba pozwolić odejść temu, kto już dawno przestał być częścią naszego życia?

A wy? Czy wierzycie w drugą szansę po zdradzie? Czy można odbudować siebie po takim upadku?