Gorzka prawda o rodzinie: Kiedy pieniądze stają się ważniejsze niż miłość. Historia, która rozdarła moje serce.
– Nie rozumiesz, Anka? Tak będzie najlepiej dla wszystkich – Marek patrzył na mnie z tą swoją zimną determinacją, której nigdy nie lubiłam. Siedzieliśmy w kuchni naszego rodzinnego domu w Radomiu, jeszcze pachniało tu kawą i świeżym chlebem, który mama piekła co niedzielę. Ale jej już nie było. Zostałam tylko ja, Marek i echo dawnych śmiechów.
– Nie chcę sprzedawać domu, Marek. To jedyne, co nam zostało po mamie – odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Przecież tu się wychowaliśmy…
– I co z tego? – przerwał mi ostro. – Chcesz tu gnić sama do końca życia? Tata i tak już ledwo chodzi. Potrzebujemy pieniędzy na jego opiekę. Sprzedamy oba domy, kupimy coś mniejszego i podzielimy się kasą.
Wiedziałam, że Marek zawsze był praktyczny. Ale nie sądziłam, że aż tak. Mama nie zdążyła nawet dobrze ostygnąć w grobie, a on już liczył pieniądze.
Przez kolejne tygodnie unikaliśmy się jak ognia. Ja zamknęłam się w swoim świecie wspomnień, on coraz rzadziej dzwonił. Tata pogarszał się z dnia na dzień. Czułam się rozdarta – chciałam być przy nim, ale jednocześnie nie mogłam patrzeć na to, jak Marek traktuje wszystko jak biznes.
Pewnego dnia zadzwonił telefon. To była pielęgniarka z domu opieki.
– Pani Anna? Tata miał dziś trudny dzień. Może dobrze byłoby go odwiedzić…
Pojechałam tam od razu. Tata siedział przy oknie, patrzył gdzieś daleko, jakby szukał mamy wśród drzew za ogrodzeniem.
– Cześć, tato – usiadłam obok niego i chwyciłam go za rękę.
– Aniu… – jego głos był słaby. – Marek mówił, że wszystko załatwił…
– Co załatwił? – zapytałam ostrożnie.
Tata spojrzał na mnie niepewnie.
– Dom… testament… Marek powiedział, że tak będzie lepiej…
Serce mi zamarło. Próbowałam dopytać, ale tata już odpływał w swój świat. Wróciłam do domu z ciężarem na piersi.
Kilka dni później zadzwonił Marek.
– Musimy pogadać – powiedział bez emocji. – Spotkajmy się u notariusza.
Nie spałam całą noc. Czułam, że coś jest nie tak. W kancelarii notarialnej czekał już Marek z uśmiechem zwycięzcy.
– Proszę usiąść – notariusz wskazał mi miejsce.
Zaczęli czytać testament taty. Im dalej słuchałam, tym bardziej nie dowierzałam własnym uszom. Wszystko – dom rodzinny, mieszkanie po babci, nawet działka nad Pilicą – miało przypaść Markowi. Ja zostałam wykreślona z testamentu.
– To jakiś żart? – wyszeptałam drżącym głosem.
Marek wzruszył ramionami.
– Tata uznał, że tak będzie sprawiedliwie. Ty masz swoją pracę, swoje życie w Warszawie. Ja zajmowałem się wszystkim tutaj.
Poczułam się zdradzona przez własną rodzinę. Przez całe życie byłam tą „odpowiedzialną”, tą „dobrą córką”, która zawsze wracała na święta, pomagała rodzicom, opiekowała się tatą po udarze. A teraz zostałam z niczym.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w amoku. Próbowałam rozmawiać z tatą, ale był coraz bardziej nieobecny. Marek unikał mnie jak ognia.
Pewnego wieczoru zadzwoniła ciocia Basia.
– Aniu, musisz walczyć o swoje! Marek zawsze był chytry… Pamiętasz, jak zabrał ci rower na komunię? On zawsze myślał tylko o sobie!
Ale ja nie miałam siły walczyć. Czułam się upokorzona i opuszczona przez wszystkich.
W pracy zaczęli zauważać moją zmianę. Szefowa zaprosiła mnie na rozmowę.
– Aniu, co się dzieje? Zawsze byłaś taka silna…
Rozpłakałam się jak dziecko. Opowiedziałam jej wszystko – o mamie, o Marku, o testamencie.
– Rodzina potrafi najbardziej zranić – powiedziała cicho. – Ale pamiętaj: to ty decydujesz, kim jesteś i co zrobisz dalej.
Te słowa zaczęły we mnie kiełkować. Zaczęłam szukać pomocy u prawnika. Okazało się, że mogę walczyć o zachowek. Ale czy naprawdę tego chcę? Czy pieniądze są warte kolejnych lat walki i nienawiści?
Spotkałam się z Markiem jeszcze raz. Tym razem nie było już krzyków ani łez.
– Wiesz co? Możesz mieć te domy i pieniądze – powiedziałam spokojnie. – Ale straciłeś coś ważniejszego: mnie jako siostrę.
Marek spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie powiedział nic.
Dziś mieszkam w Warszawie i próbuję poukładać swoje życie na nowo. Czasem wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy rodzina naprawdę znaczy tyle samo dla wszystkich?
Może powinnam walczyć o swoje? A może czasem lepiej odpuścić i zacząć żyć dla siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?