Teściowa zabierała wszystko, nawet czajnik! Moje życie w cieniu cudzych oczekiwań
„Nie zostawiaj tej torby w przedpokoju, bo się potknę!” – krzyknęła teściowa już od progu, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. Był środek listopada, deszcz lał się z nieba, a ja wracałam z pracy z siatkami pełnymi zakupów. Mój mąż, Artur, siedział w kuchni i udawał, że nie słyszy. To był kolejny dzień, kiedy czułam się jak gość we własnym mieszkaniu.
Mam na imię Marta. Mam 32 lata i od pięciu lat jestem żoną Artura. Nasze życie od początku było podszyte obecnością jego matki – Barbary. Mieszkaliśmy w bloku na warszawskim Ursynowie, który Barbara „podarowała” nam po ślubie. W praktyce oznaczało to, że miała klucze i pojawiała się bez zapowiedzi, czasem nawet o szóstej rano. „Przyszłam tylko sprawdzić, czy nie zostawiliście gazu odkręconego!” – tłumaczyła się, a ja już wiedziałam, że to będzie kolejny dzień pod jej dyktando.
Początkowo próbowałam być miła. „Może herbaty?” – pytałam, choć wiedziałam, że zaraz usłyszę: „Tylko nie z tego czajnika! U mnie w domu był lepszy.”
Artur zawsze stawał po stronie matki. „Daj spokój, Marta, mama chce dobrze.” Ale czy naprawdę? Z czasem Barbara zaczęła zabierać rzeczy z naszego mieszkania. Najpierw były to drobiazgi: sól himalajska („U mnie się skończyła!”), potem ręczniki („Te są miększe niż moje!”), aż w końcu pewnego dnia zniknął nasz nowy czajnik elektryczny.
– Artur, gdzie jest czajnik? – zapytałam rano, gdy chciałam zrobić sobie kawę przed pracą.
– Mama pożyczyła na kilka dni. U niej się zepsuł – odpowiedział bez cienia zażenowania.
– A my co mamy pić? – zapytałam zirytowana.
– Zrobię ci kawę w garnku – rzucił i wrócił do przeglądania telefonu.
Czułam się jak idiotka. Pracowałam na dwa etaty, żebyśmy mogli pozwolić sobie na remont kuchni i nowy sprzęt. Barbara nie dołożyła ani złotówki, ale uważała wszystko za swoje. „To mieszkanie jest rodzinne” – powtarzała przy każdej okazji.
Najgorsze były weekendy. W sobotę rano budził mnie dźwięk klucza w zamku i stukot jej obcasów na panelach.
– Marta, trzeba umyć okna! – wołała z korytarza.
– Mamo, może później? – próbował protestować Artur.
– Nie będę żyć wiecznie! – odpowiadała teatralnie i zaczynała rozstawiać wiadro i szmaty.
Nie miałam prawa do własnej przestrzeni. Nawet nasze łóżko było przez nią komentowane: „Za miękkie! Kręgosłup wam wysiądzie!”
Z czasem zaczęły się większe konflikty. Barbara coraz częściej sugerowała, że powinnam zmienić pracę na „bardziej kobiecą”, bo „księgowa to nie zawód dla matki”.
– A kiedy wnuki? – pytała przy każdej okazji.
– Może najpierw spokój w domu? – odpowiadałam wymijająco.
– Spokój? Ja tylko chcę wam pomóc! – oburzała się.
Pewnego dnia przeszła samą siebie. Wróciłam z pracy i zobaczyłam ją w naszej sypialni, przeglądającą moją szafę.
– Co ty robisz?!
– Szukam tej sukienki w kwiaty. Oddasz mi ją? U mnie lepiej wygląda.
Zamurowało mnie. Zaczęłam płakać ze złości i bezsilności. Artur wszedł do pokoju i zobaczył mnie roztrzęsioną.
– Co się stało?
– Twoja matka grzebie mi w rzeczach!
– Przesadzasz…
Wtedy pierwszy raz krzyknęłam:
– Albo ona przestaje tu rządzić, albo ja się wyprowadzam!
Barbara obraziła się na dwa tygodnie. Artur chodził jak struty. „Zrobiłaś jej przykrość” – powtarzał codziennie. Ale przez chwilę miałam spokój.
Niestety, to był tylko cisza przed burzą. Po dwóch tygodniach Barbara wróciła z nowym pomysłem:
– Marta, oddasz mi ten mikser? U mnie się zepsuł, a ty i tak pieczesz rzadko.
– Nie oddam! – powiedziałam stanowczo.
– Jak możesz być taka niewdzięczna? Przecież to mieszkanie jest moje!
Wtedy zrozumiałam: nigdy nie będę tu u siebie. Zaczęłam rozmawiać z Arturem o wynajmie czegoś własnego.
– Zwariowałaś? Po co płacić komuś obcemu?
– Bo chcę mieć dom bez twojej matki!
– Przesadzasz…
Zaczęliśmy się kłócić niemal codziennie. Artur coraz częściej wychodził do kolegów lub do matki na obiad („Bo u ciebie nie ma domowego rosołu”). Ja zamykałam się w łazience i płakałam po cichu.
W pracy zaczęli zauważać moją zmianę nastroju. Szefowa zaprosiła mnie na rozmowę:
– Marta, coś się dzieje?
– Problemy rodzinne…
– Może powinnaś pomyśleć o sobie?
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. W końcu postanowiłam działać. Wynajęłam kawalerkę na Mokotowie i spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Artur był w szoku.
– Ty naprawdę odchodzisz?
– Tak. Chcę mieć dom bez cudzych kluczy i cudzych oczekiwań.
Barbara zadzwoniła jeszcze tego samego dnia:
– Jak możesz zostawić mojego syna?!
– Może czas, żebyście nauczyli się żyć bez siebie?
Przez pierwsze tygodnie było mi ciężko. Samotność bolała bardziej niż obecność Barbary. Ale z każdym dniem odzyskiwałam siebie: mogłam czytać książki do późna, pić kawę kiedy chciałam i nikt nie komentował moich wyborów.
Artur próbował wrócić:
– Mama obiecała, że nie będzie już przychodzić bez zapowiedzi…
– Nie wierzę w jej obietnice.
Dziś mija rok od mojego wyprowadzki. Mam nowe życie, nowych znajomych i… nowy czajnik – taki jak lubię. Czasem myślę o Arturze i zastanawiam się: czy warto było tyle znosić dla pozornej stabilizacji? Czy wy też mieliście kiedyś poczucie, że wasze życie należy do kogoś innego?