Gość we własnym domu: Historia Zofii, matki, która zamieszkała u córki

– Mamo, możesz nie przesuwać tych kubków? Ja je tak ustawiam, żeby było wygodniej – głos Magdy, mojej córki, zabrzmiał ostro, choć starała się ukryć zniecierpliwienie. Stałam w jej kuchni, z kubkiem herbaty w dłoni, i nagle poczułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym. Wzięłam głęboki oddech, próbując nie okazać emocji.

Od śmierci mojego męża minęły trzy miesiące. Dom, w którym spędziłam z nim ponad czterdzieści lat, nagle stał się pusty i zimny. Magda zaproponowała, żebym się do niej wprowadziła. „Będzie nam raźniej,” mówiła. „Nie powinnaś być sama.” Wtedy wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem. Teraz nie byłam już tego taka pewna.

Magda mieszkała z mężem, Piotrem, i dwójką dzieci – Olą i Jasiem – w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Dostałam najmniejszy pokój, dawną graciarnię, którą pospiesznie odmalowali na jasny błękit. Na początku czułam wdzięczność. Chciałam być pomocna: gotowałam obiady, sprzątałam, odbierałam wnuki ze szkoły. Ale szybko okazało się, że każda moja inicjatywa jest nie na miejscu.

– Mamo, nie musisz codziennie gotować – mówiła Magda, patrząc na mnie z lekkim wyrzutem. – My czasem zamawiamy pizzę albo jemy na mieście.

– Ale dzieci powinny jeść domowe obiady… – próbowałam tłumaczyć.

– Mamo, to już nie te czasy – przerywała mi zniecierpliwiona.

Z każdym dniem czułam się coraz bardziej zbędna. Piotr był uprzejmy, ale wyraźnie trzymał dystans. Ola i Jaś traktowali mnie jak powietrze – czasem tylko prosili o pomoc przy zadaniu domowym albo podwieźli mnie do lekarza. Wieczorami zamykałam się w swoim pokoju i słuchałam przez cienką ścianę ich rozmów i śmiechu. Czułam się jak gość we własnej rodzinie.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi rozmowę Magdy z Piotrem:

– Ile to jeszcze potrwa? – spytał Piotr szeptem.

– Nie wiem… Nie mogę jej przecież wyrzucić – odpowiedziała Magda. – Ale mam już dość tych jej uwag i ciągłego poprawiania wszystkiego.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Przez chwilę miałam ochotę wyjść i powiedzieć im wszystko: jak bardzo się staram, jak bardzo mi ich brakuje, jak bardzo boli mnie ta obojętność. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego położyłam się na łóżku i zaczęłam płakać w poduszkę.

Następnego dnia Magda zaproponowała mi wspólny spacer.

– Chciałabym pogadać – powiedziała cicho.

Szłyśmy przez park, a ja czułam narastające napięcie.

– Mamo… Wiem, że ci ciężko po tacie. Nam wszystkim jest ciężko. Ale… musisz zrozumieć, że to nasze życie. My mamy swoje zwyczaje, swój rytm…

– Przeszkadzam wam? – przerwałam jej drżącym głosem.

– Nie o to chodzi… Po prostu… czasem czuję się przytłoczona. Chciałabym mieć trochę przestrzeni dla siebie i rodziny.

Zatrzymałam się i spojrzałam jej prosto w oczy.

– Myślisz, że ja tego nie czuję? Że nie widzę, jak bardzo jestem tu obca?

Magda spuściła wzrok.

– Przepraszam… Może powinnam była inaczej to wszystko zorganizować…

Wróciłyśmy do domu w milczeniu. Przez kolejne dni unikałyśmy siebie nawzajem. Zaczęłam coraz częściej wychodzić na długie spacery po mieście albo siadać w parku z książką. W domu starałam się być niewidzialna.

Któregoś popołudnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z dawnej klatki.

– Zosiu, może byś wpadła na kawę? Tak pusto tu bez ciebie…

Serce mi ścisnęło. Tęskniłam za swoim dawnym życiem, za znajomymi twarzami na klatce schodowej, za zapachem własnej kuchni. Tęskniłam nawet za ciszą pustego mieszkania.

Wieczorem zebrałam się na odwagę i powiedziałam Magdzie:

– Chciałabym wrócić do siebie. Może to nie był dobry pomysł…

Magda długo milczała.

– Jeśli tak czujesz… Ale pamiętaj, że zawsze możesz tu wrócić.

Spakowałam walizkę i wróciłam do swojego starego mieszkania. Było pusto i cicho, ale przynajmniej było moje. Czasem odwiedzam Magdę i wnuki – już jako gość, nie jako intruz.

Często zastanawiam się: czy naprawdę można być obcym we własnej rodzinie? Czy bliskość to tylko kwestia wspólnego adresu? A może czasem trzeba odejść, żeby znów poczuć się sobą?