Zdrada, która zmieniła moje życie: Jak stałam się kozłem ofiarnym w sprawie o morderstwo
– Barbara, przysięgam, jeśli jeszcze raz wrócisz do domu nad ranem, możesz się pakować! – głos mojej matki rozbrzmiewał echem po całym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Stałam w przedpokoju, z rozmazanym makijażem i zapachem taniego piwa na ubraniu. Znowu. – Mamo, proszę cię… – zaczęłam, ale ona już odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła drzwi do swojego pokoju.
Miałam dwadzieścia siedem lat i czułam się jak ktoś bez przyszłości. Praca w sklepie spożywczym na pół etatu ledwo starczała na czynsz. Wieczorami szukałam zapomnienia w barach, gdzie światło było przygaszone, a ludzie nie zadawali zbędnych pytań. Tam poznałam Marka i Andrzeja – dwóch facetów, którzy zawsze mieli przy sobie gotówkę i potrafili rozbawić nawet największego ponuraka.
Nie byłam święta. Kilka razy w życiu powinęła mi się noga – drobne kradzieże w sklepach, fałszywe zeznania dla znajomych. Ale nigdy nie zrobiłam niczego naprawdę złego. Przynajmniej tak sobie powtarzałam.
Pewnej nocy Marek podszedł do mnie z Andrzejem. – Basia, masz ochotę na coś mocniejszego? – zapytał, podając mi szklankę. Wypiłam duszkiem, nie pytając nawet, co to było. Siedzieliśmy potem długo, śmiejąc się z głupot i wspominając stare czasy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta noc będzie początkiem mojego końca.
Dwa dni później cała dzielnica huczała od plotek: zamordowano panią Helenę z trzeciego piętra. Starsza kobieta, którą wszyscy znali z tego, że zawsze dokarmiała bezdomne koty i rozdawała dzieciom cukierki. Policja kręciła się po klatce schodowej, sąsiadki szeptały między sobą. Czułam dziwny niepokój, ale próbowałam go zagłuszyć.
Wieczorem zadzwonił Marek. – Basia, musimy pogadać. Spotkajmy się na ławce pod blokiem za godzinę – powiedział cicho i rozłączył się bez słowa wyjaśnienia.
Czekał już na mnie z Andrzejem. Obaj byli spięci jak struny. – Słuchaj… – zaczął Marek – …jeśli ktoś będzie pytał, byliśmy razem całą noc, jasne? Nic nie widziałaś, nic nie słyszałaś.
– O co chodzi? – zapytałam nerwowo.
– Po prostu trzymaj się wersji – dodał Andrzej i spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie przeszyć wzrokiem na wskroś.
Nie spałam tej nocy. W głowie miałam tysiące myśli. Czy oni mogli mieć coś wspólnego z tą zbrodnią? Przecież to niemożliwe…
Kilka dni później przyszli po nich policjanci. Zabrali ich w kajdankach, a ja patrzyłam przez okno jak sąsiedzi robią zdjęcia telefonami. Ktoś powiedział: „To przez tę Nowakównę wszystko się zaczęło”.
Następnego dnia zapukała do mnie policja. – Pani Barbaro, chcielibyśmy zadać kilka pytań – powiedział młody funkcjonariusz o zmęczonych oczach.
Siedziałam w komisariacie przez kilka godzin. Pytali o wszystko: gdzie byłam tamtej nocy, czy widziałam coś podejrzanego, czy znam Marka i Andrzeja. Odpowiadałam zgodnie z prawdą, choć czułam jak pot spływa mi po plecach.
Wróciłam do domu wykończona psychicznie. Mama patrzyła na mnie z wyrzutem. – Wpakowałaś się w coś poważnego? – zapytała cicho.
– Nie wiem… chyba tak – odpowiedziałam drżącym głosem.
Kilka dni później wszystko runęło. Policja przyszła po mnie z nakazem aresztowania. Marek i Andrzej zeznali, że to ja zamordowałam panią Helenę. Że byłam mózgiem całej operacji, że to ja ich namówiłam.
– To niemożliwe! Oni kłamią! – krzyczałam do policjantów, kiedy zakładali mi kajdanki.
W areszcie czas płynął inaczej. Każda minuta była wiecznością. Przesłuchania, zimne światło jarzeniówek i nieustanne poczucie niesprawiedliwości. Moja matka przestała odbierać telefony. Brat przysłał mi tylko krótkiego SMS-a: „Nie wiem już, kim jesteś”.
Wszystko zaczęło się walić jak domek z kart. Sąsiadki przestały mówić mi „dzień dobry”, a dawni znajomi udawali, że mnie nie znają. Nawet adwokat patrzył na mnie z rezerwą.
Podczas przesłuchań próbowałam tłumaczyć: – To Marek i Andrzej byli tamtej nocy u pani Heleny! Ja nawet nie wiedziałam o ich planach!
– Ale oni twierdzą co innego – odpowiadał prokurator chłodnym tonem.
Czułam się jak zwierzę zapędzone w kozi róg. Każdy dzień był walką o własną godność i resztki nadziei.
W końcu pojawił się promyk światła – jedna z sąsiadek przypomniała sobie, że widziała mnie tamtej nocy pod blokiem z psem, podczas gdy Marek i Andrzej wychodzili z klatki pani Heleny. Jej zeznania uratowały mi życie.
Po kilku miesiącach wyszłam na wolność. Ale nic już nie było takie samo. Mama patrzyła na mnie inaczej – z mieszaniną ulgi i rozczarowania. Brat nie odezwał się do dziś.
Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy nie poszła do baru, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można jeszcze zaufać ludziom po takiej zdradzie? A może to ja sama jestem winna temu wszystkiemu?