Między pustynią a marzeniami: Moja walka o wolność w cieniu rodzinnych tajemnic

— Gabrysia, znowu się zamyśliłaś! — głos taty przeszył ciszę jak nóż. Stałam za ladą, ścierając szklanki, patrząc przez zakurzone okno na bezkresne pola i rozgrzaną szosę. W tej knajpie czas się zatrzymał. Zapach smażonego schabowego i stęchłej kawy był tu od zawsze. Ojciec, Zdzisław, nie znosił marzycieli. — Klient czeka! — rzucił z irytacją.

Przy stoliku siedział Alan. Wyglądał jak ktoś, kto nie spał od tygodni. Zniszczona kurtka, spojrzenie wbite w pustkę. Zamówił herbatę i nic więcej. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach zobaczyłam coś znajomego — tę samą tęsknotę za czymś innym, co czułam w sobie od lat.

— Daleko pan jedzie? — zapytałam cicho, stawiając przed nim kubek.

— Jak najdalej stąd — odpowiedział bez uśmiechu. — Może do morza. Może dalej.

Chciałam zapytać: „Po co?”, ale zabrakło mi odwagi. Przyszedł tu jak cień, a ja byłam cieniem samej siebie. Od kiedy mama wyjechała do Francji, wszystko straciło sens. Pisała listy pachnące lawendą, opowiadała o Paryżu, o nowym życiu. Ojciec czytał je ukradkiem i chował do szuflady. Nigdy nie pozwolił mi odpowiedzieć.

Tego wieczoru powietrze było ciężkie od burzy. Na parkingu zatrzymał się czarny polonez. Wysiadło z niego trzech mężczyzn. Jeden z nich — wysoki, z blizną na policzku — wszedł pierwszy. To był „Książę” Mantej, o którym szeptała cała okolica. Podobno miał na sumieniu więcej niż jeden grzech.

— Dzień dobry, panienko — powiedział z uśmiechem, który nie sięgał oczu. — Czekam na kogoś. Przygotujcie coś mocniejszego.

Ojciec zesztywniał. Wiedział, kim jest Mantej. Ja też wiedziałam — w tej dziurze nie dało się nie wiedzieć.

Alan podniósł wzrok i przez chwilę patrzył na bandytę z dziwną determinacją. Jakby nagle znalazł powód, by jeszcze trochę pożyć.

W kuchni ojciec szeptał do mnie:
— Nie wychodź dziś nigdzie. Nie odzywaj się do tych ludzi.

Ale ja już nie mogłam wytrzymać tej klatki. Chciałam uciec, choćby zaraz, choćby pieszo do Francji.

Noc zapadła szybko. Mantej i jego ludzie pili, śmiali się głośno i co chwilę zerkali na drzwi. Czekali na kogoś — na swoją dziewczynę? Na znak do ucieczki? Alan siedział w kącie i pisał coś w notesie.

W pewnym momencie Mantej podszedł do mnie:
— Ładna jesteś. Co tu robisz w takim miejscu?

Zamarłam. Ojciec stanął między nami:
— Zostaw moją córkę w spokoju.

Mantej roześmiał się gardłowo:
— Spokojnie, stary. Każdy chce czasem lepszego życia dla swoich dzieci.

Spojrzałam na Alana. Wstał powoli i podszedł do baru.
— Może pan pozwoli jej wybrać? — powiedział cicho do Manteja.

Wszyscy zamilkli. Nawet radio przestało grać.

Mantej zmrużył oczy:
— A ty co? Bohater?

Alan spojrzał na mnie:
— Gabrysiu, chcesz tu zostać?

Serce waliło mi jak młotem.
— Nie — wyszeptałam.

Ojciec pobladł.
— Gabrysiu, nie wygłupiaj się! Tu jest twój dom!

Ale ja już wiedziałam, że muszę spróbować choć raz wybrać siebie.

Mantej roześmiał się:
— No to masz okazję! — rzucił kluczyki do poloneza na blat. — Chcesz wolności? Bierz auto i jedź! Ale pamiętaj: każda wolność ma swoją cenę.

Alan spojrzał na mnie pytająco:
— Jedziemy?

Wybiegliśmy razem na parking. Serce waliło mi jak oszalałe. Ojciec wybiegł za nami:
— Gabrysiu! Nie zostawiaj mnie!

Zatrzymałam się na chwilę.
— Tato… ja muszę spróbować żyć inaczej…

Alan odpalił silnik. W tle słyszałam krzyki Manteja i huk tłuczonego szkła. Wiedziałam, że jeśli teraz nie pojadę, już nigdy nie będę wolna.

Droga przez pustkowie była jak katharsis. Alan milczał długo, potem powiedział:
— Też kiedyś chciałem skończyć ze wszystkim… Ale może warto jeszcze raz spróbować?

Patrzyłam przez okno na świt nad polami i myślałam o mamie we Francji, o ojcu w pustej knajpie i o tym, ile odwagi kosztuje jeden krok ku wolności.

Czy naprawdę można zostawić za sobą wszystko? Czy rodzina to więzy czy skrzydła? A może jedno i drugie…?