Moje życie na krawędzi: Historia upadku i nadziei w cieniu rodzinnych tajemnic

– Nie wracaj tu więcej, słyszysz? – głos ojca odbijał się echem od ścian naszej ciasnej kuchni na warszawskiej Pradze. Stałam w progu, z walizką w ręku, mając siedemnaście lat i serce roztrzaskane na milion kawałków. Mama płakała cicho przy oknie, a ja nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie jej bezsilność, czy gniew ojca.

Wyszłam wtedy z domu bez słowa, zostawiając za sobą dzieciństwo pełne krzyków, trzaskających drzwi i zapachu taniego piwa. Od zawsze czułam się inna – nie taka jak moja starsza siostra Anka, która była oczkiem w głowie rodziców. Ja byłam tą trudną, tą, która przynosiła wstyd. Może dlatego tak bardzo ciągnęło mnie do muzyki – tylko tam mogłam być sobą.

Pierwsze pieniądze zarabiałam śpiewając na ulicy. Zimą palce grabiały mi z zimna, a ludzie rzucali do futerału od gitary drobne monety. Czasem ktoś zatrzymał się na dłużej, czasem ktoś splunął pod nogi. Ale kiedy zamykałam oczy i śpiewałam „Sen o Warszawie”, czułam się wolna.

Poznałam wtedy Michała – starszego ode mnie o dziesięć lat gitarzystę z zespołu bluesowego. Zabrał mnie na próbę do piwnicy przy Placu Zbawiciela. Tam pierwszy raz poczułam, że jestem częścią czegoś większego. Zespół szybko zaczął grać po klubach, a ja śpiewałam coraz odważniej. Ludzie mówili, że mam głos „jakby ktoś wylał na niego całą tęsknotę świata”.

Ale życie nie było bajką. Michał był moją pierwszą wielką miłością i pierwszym rozczarowaniem. Zdradził mnie z naszą perkusistką, a ja – zamiast odejść – zaczęłam pić. Alkohol koił ból, zagłuszał wyrzuty sumienia i tęsknotę za domem, którego już nie miałam.

Wkrótce poznałam Bartka – menadżera klubu na Nowym Świecie. Był czarujący, obiecywał złote góry i karierę. Wprowadził mnie w świat nocnego życia Warszawy: szybkie pieniądze, szybkie znajomości, szybkie używki. Zaczęłam brać amfetaminę, żeby wytrzymać tempo koncertów i nocnych imprez. Bartek mówił: „To nic takiego, wszyscy biorą”.

Z czasem przestałam poznawać siebie w lustrze. Cienie pod oczami, drżące ręce, głos coraz bardziej zachrypnięty od papierosów i krzyku. Ale publiczność kochała mnie za autentyczność – śpiewałam o bólu, bo znałam go lepiej niż ktokolwiek inny.

Pewnej nocy po koncercie wróciłam do pustego mieszkania na Ochocie. Na stole leżał list od mamy: „Tęsknię za tobą. Tata jest chory. Anka wyjechała do Niemiec. Proszę, wróć.” Przeczytałam go dziesięć razy, ale nie potrafiłam odpowiedzieć.

Zaczęły się problemy zdrowotne – omdlenia na scenie, utrata głosu. Lekarz powiedział: „Jeśli nie przestaniesz pić i brać, skończysz jak wielu przed tobą.” Ale ja nie umiałam przestać. Muzyka była moim wszystkim, a jednocześnie moim przekleństwem.

Wtedy pojawił się Tomek – młody pianista z Łodzi. Był inny niż wszyscy: spokojny, cierpliwy, patrzył na mnie jak na człowieka, nie jak na gwiazdę czy problem do rozwiązania. To on pierwszy raz zabrał mnie na terapię uzależnień.

Na grupie poznałam ludzi takich jak ja – pogubionych, złamanych przez życie. Słuchałam ich historii i po raz pierwszy poczułam nadzieję. Zaczęłam pisać własne teksty – o stracie, o miłości, o tym, jak trudno wybaczyć sobie samej.

Ale demony przeszłości nie dawały za wygraną. Ojciec zmarł nagle na zawał – nie zdążyliśmy się pogodzić. Mama zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Anka wróciła tylko na pogrzeb i patrzyła na mnie z wyrzutem: „Gdzie byłaś przez te wszystkie lata?”

Nie potrafiłam jej odpowiedzieć.

Ostatni koncert zagrałam w małym klubie na Pradze – tam gdzie wszystko się zaczęło. Śpiewałam dla garstki ludzi, ale czułam się wolna jak nigdy wcześniej. Po zejściu ze sceny Tomek objął mnie i powiedział: „Jesteś silniejsza niż myślisz.”

Dziś żyję skromnie – uczę śpiewu dzieciaki z domu kultury i czasem występuję na małych festiwalach. Nie jestem już gwiazdą, ale jestem sobą.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy gdybym mogła cofnąć czas, wybrałabym inaczej? Czy można naprawdę wybaczyć sobie błędy młodości? Może to właśnie one uczyniły mnie tym, kim jestem…