„Nieznajomy wśród swoich: Historia Adama, który nie potrafił kochać”
— Adam, czy ty naprawdę nic nie czujesz? — głos mojej siostry, Magdy, rozbrzmiewał w kaplicy jak uderzenie dzwonu. Stałem przy trumnie mamy, patrząc na jej spokojną twarz, a w środku miałem pustkę. Ludzie wokół płakali, szlochali, ściskali się nawzajem. Ja tylko stałem.
Nie potrafiłem odpowiedzieć Magdzie. Widziałem jej rozczarowanie, gniew i żal. Wszyscy patrzyli na mnie jak na potwora. Nawet ojciec, który od lat nie okazywał mi czułości, teraz patrzył na mnie z pogardą. „Co z ciebie za syn?” — rzucił przez zaciśnięte zęby.
Wróciłem do pustego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Włączyłem radio, żeby zagłuszyć ciszę, ale nawet muzyka wydawała się obca. Przez okno widziałem ludzi spieszących się do pracy, rozmawiających przez telefony, śmiejących się. Ja nie czułem nic. Nawet smutku.
Przez kolejne dni wszyscy wokół oczekiwali ode mnie żałoby. Magda dzwoniła codziennie: — Adam, musisz to przeżyć, musisz się otworzyć! — Ale ja nie umiałem. Zawsze byłem inny. Już w podstawówce nauczycielka mówiła mamie: „Pani syn jest zamknięty w sobie, nie integruje się z klasą”. W liceum byłem samotnikiem. Na studiach — niewidzialny.
Moja dziewczyna, Kasia, próbowała mnie ratować. — Adam, kochasz mnie? — pytała często. Zawsze odpowiadałem: — Lubię cię. — To ją bolało. Pewnego dnia spakowała swoje rzeczy i wyszła bez słowa.
Po śmierci mamy wszystko stało się jeszcze bardziej puste. Praca w urzędzie była rutyną: pieczątki, podpisy, raporty. Koledzy z pracy unikali mnie po pogrzebie. Szeptali za plecami: „To ten dziwak, co nawet po matce nie płakał”.
Pewnego wieczoru wracałem do domu przez park. Było duszno, powietrze stało w miejscu. Na ławce siedział młody chłopak i palił papierosa. Spojrzał na mnie wyzywająco.
— Czego się gapisz? — rzucił.
Zatrzymałem się. Coś we mnie pękło. Może to była ta cała presja, może samotność, może gniew na samego siebie? Nie wiem. Podszedłem bliżej.
— Masz problem? — zapytałem chłodno.
— Spadaj stąd! — odpowiedział i splunął pod nogi.
Nie pamiętam dokładnie, co się stało potem. Pamiętam tylko uderzenie, krzyk, krew na moich dłoniach. Chłopak leżał nieruchomo na ziemi.
Uciekłem do domu. Całą noc myłem ręce, jakby to mogło zmyć winę. Rano przyszła policja. Sąsiadka widziała wszystko z okna.
Na komisariacie siedziałem naprzeciwko starszego aspiranta.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał spokojnie.
— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Proces był publiczny. Media rozpisywały się o „potworze z Mokotowa”. Magda nie przyszła ani razu do sądu. Ojciec przysłał mi list: „Nie jesteś już moim synem”.
Adwokat próbował tłumaczyć moją apatię depresją, wyobcowaniem społecznym, ale sędzia był nieugięty:
— Panie Adamie, czy pan żałuje?
Patrzyłem na niego i nie potrafiłem skłamać:
— Nie wiem.
Wyrok: 15 lat pozbawienia wolności.
W więzieniu czas płynął inaczej. Cisza była jeszcze bardziej przytłaczająca niż w moim mieszkaniu. Współwięźniowie unikali mnie jak trędowatego. Psycholog więzienny próbował ze mną rozmawiać:
— Adamie, musisz znaleźć w sobie człowieka.
Ale ja już dawno go zgubiłem.
Czasem myślę o mamie. O tym, jak patrzyła na mnie z troską i smutkiem jednocześnie. O Magdzie, która próbowała mnie ratować przed samym sobą. O Kasi, która chciała mi dać miłość, której nie potrafiłem przyjąć.
Czy człowiek rodzi się pusty w środku? Czy to świat go takim robi?
Może gdybym wtedy zapłakał nad trumną mamy… wszystko potoczyłoby się inaczej?
Czy ktoś z was też czuje się czasem tak obco wśród swoich? Czy można nauczyć się kochać?