Obietnica, która złamała mi życie: Historia Pawła i jego siostry

— Paweł, obiecaj mi… — głos mamy był słaby, ledwo słyszalny przez szum aparatury. — Obiecaj, że zaopiekujesz się Anią. Nie pozwól jej nigdy zostać samej…

Poczułem, jak moje serce ściska się w żelaznym uścisku. Wpatrywałem się w jej wychudzoną twarz, a łzy same napływały mi do oczu. — Obiecuję, mamo — wyszeptałem, choć w środku czułem strach. Wiedziałem, co ta obietnica znaczy. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe.

Mama zmarła dwa dni później. Pogrzeb był cichy, skromny. Wszyscy sąsiedzi przyszli, żeby pożegnać kobietę, która całe życie poświęciła rodzinie. Ale to nie oni zostali ze mną i Anią w pustym już domu na obrzeżach Kielc. To ja musiałem zmierzyć się z rzeczywistością.

Ania miała 28 lat, ale umysł dziecka. Urodziła się z porażeniem mózgowym. Potrzebowała opieki niemal we wszystkim: od jedzenia po ubieranie się. Mama zawsze powtarzała: „Ania jest naszym aniołem”. Ale ja wiedziałem, że anioły potrafią być ciężarem.

Pierwsze tygodnie po śmierci mamy były jak życie pod wodą. Każdy dzień zaczynał się od tych samych rytuałów: kąpiel Ani, śniadanie (najlepiej kaszka z malinami), potem spacery po ogrodzie. Próbowałem pracować zdalnie jako grafik komputerowy, ale coraz częściej łapałem się na tym, że nie mam siły nawet otworzyć laptopa.

Rodzina? Oczywiście, że była. Mój brat Michał mieszkał w Warszawie i dzwonił raz na dwa tygodnie: „Paweł, trzymaj się! Jakby co, dzwoń”. Ale nigdy nie przyjechał pomóc. Ciotka Basia z Radomia przyjechała raz — przyniosła ciasto i dobre rady: „Nie możesz się tak poświęcać! Oddaj Anię do ośrodka”.

Ale ja obiecałem mamie. I dom… Dom miał być mój. Mama zapisała go w testamencie pod warunkiem opieki nad Anią. Michał był wściekły: „To niesprawiedliwe! Ty dostajesz wszystko!”. Ale czy naprawdę dostałem wszystko?

Z czasem zaczęły się problemy finansowe. Zlecenia malały, rachunki rosły. Ania coraz częściej chorowała — zapalenie płuc, infekcje dróg moczowych. Nocami siedziałem przy jej łóżku i słuchałem jej cichego płaczu: „Pawełku, boli…”.

Czasami miałem ochotę uciec. Po prostu wyjść i już nie wrócić. Ale wtedy przypominałem sobie oczy mamy — pełne nadziei i strachu jednocześnie.

Pewnego dnia Michał przyjechał niespodziewanie. Wparował do kuchni i rzucił teczkę na stół.
— Paweł, to nie ma sensu! Sprzedajmy dom i podzielmy się pieniędzmi! Anię oddamy do ośrodka — tam będzie miała lepiej!

Patrzyłem na niego z niedowierzaniem.
— Obiecałem mamie…
— A ja mam dość tego sentymentalizmu! Ty tu siedzisz jak więzień! Myślisz, że mama chciałaby cię widzieć takiego? Zniszczonego?

Nie odpowiedziałem. Michał wyszedł trzaskając drzwiami.

Z czasem przestałem odbierać jego telefony. Zostałem sam z Anią i domem, który coraz bardziej przypominał mi więzienie niż azyl.

Najgorsze były noce. Siedziałem przy oknie i patrzyłem na ciemność za ogrodem. Czułem się niewidzialny dla świata. Znajomi przestali dzwonić — nikt nie chciał słuchać o moich problemach.

Ania była coraz słabsza. Pewnej nocy dostała wysokiej gorączki. W szpitalu lekarz spojrzał na mnie ze współczuciem:
— Panie Pawle… Musi pan pomyśleć o sobie. Tak dalej nie można.

Ale jak miałem pomyśleć o sobie? Przecież obiecałem…

Ania odeszła cicho, we śnie, kilka miesięcy później. Zostałem sam w wielkim domu pełnym wspomnień i pustki.

Michał zadzwonił po pogrzebie:
— Teraz możesz sprzedać dom i zacząć żyć.

Ale ja już nie wiedziałem, jak to jest żyć.

Dziś siedzę w salonie i patrzę na zdjęcie mamy z Anią na kolanach. Zastanawiam się: czy naprawdę spełniłem jej wolę? Czy dom był wart tej ceny?

Czy można odzyskać siebie po takim poświęceniu? Czy ktoś z was też musiał wybierać między rodziną a własnym życiem?