„Nie rozumiem, dlaczego to zawsze ja muszę rezygnować” – historia o rodzicielstwie, frustracji i cichych pretensjach
— Nie rozumiem, dlaczego to zawsze ja muszę rezygnować — powiedziałem ciszej, niż zamierzałem, patrząc na Martę, która stała przy kuchennym blacie z kubkiem zimnej już kawy. Nasz synek, Antoś, spał w pokoju obok, a w mieszkaniu unosiła się atmosfera napięcia, której nie potrafiłem już dłużej ignorować.
Marta spojrzała na mnie z wyrzutem. — Bo to ja siedzę w domu od sześciu miesięcy! Ty wychodzisz do pracy, spotykasz ludzi, możesz wyjść na lunch bez dziecka przy piersi!
Zacisnąłem dłonie na stole. — Myślisz, że mi jest łatwo? Praca to nie wakacje. Wracam zmęczony, a tu… — urwałem, bo wiedziałem, że każde kolejne słowo może być jak benzyna dolana do ognia.
Od kilku tygodni nasze rozmowy wyglądały podobnie. Marta coraz częściej narzekała na macierzyński: na samotność, rutynę, brak snu. Ja próbowałem być wyrozumiały, ale czułem się coraz bardziej odsunięty. Zaczęliśmy żyć obok siebie — ona w świecie pieluch i karmienia, ja w świecie deadline’ów i wiecznego pośpiechu.
Pewnego wieczoru, kiedy Antoś płakał już trzecią godzinę z rzędu, a Marta siedziała skulona na kanapie z podkrążonymi oczami, zebrałem się na odwagę.
— Może… może spróbujemy się zamienić? Ja zostanę z Antosiem przez tydzień, a ty wrócisz do pracy. Zobaczymy, jak to jest po drugiej stronie.
Marta spojrzała na mnie tak, jakby nie wierzyła własnym uszom. — Ty? Z Antosiem? Przez tydzień?
— Tak. Chcę zrozumieć. I chcę, żebyś ty też zobaczyła, jak wygląda mój dzień.
Przez chwilę myślałem, że się rozpłacze. Ale tylko skinęła głową i wyszła do sypialni.
Następnego dnia wszystko potoczyło się błyskawicznie. Marta zadzwoniła do swojej szefowej i umówiła się na powrót do pracy na tydzień próbny. Ja wziąłem urlop ojcowski. Byłem pewien, że dam radę — przecież to tylko tydzień.
Pierwszy dzień zaczął się niewinnie. Antoś obudził się o piątej rano i od razu zaczął płakać. Próbowałem go nakarmić butelką — wylałem mleko na siebie i na niego. Marta już była w drzwiach, ubrana w elegancką sukienkę i makijaż.
— Powodzenia — rzuciła chłodno i wyszła.
Zostałem sam. Przez pierwsze godziny byłem pełen energii: przewijanie, zabawa, śpiewanie piosenek z YouTube’a. Ale potem Antoś dostał kolki. Płakał bez przerwy przez dwie godziny. Dzwoniłem do Marty trzy razy — nie odebrała.
O czternastej byłem już wykończony. Mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu. Zupa rozlana na podłodze, pieluchy wszędzie, Antoś w końcu zasnął na moich rękach. Usiadłem na kanapie i poczułem łzy pod powiekami.
Wieczorem Marta wróciła zmęczona, ale uśmiechnięta. — I jak?
Nie odpowiedziałem od razu. Wstydziłem się przyznać, że nie daję rady.
Drugi dzień był jeszcze gorszy. Antoś miał gorączkę. Siedziałem z nim w przychodni przez dwie godziny, otoczony innymi matkami, które patrzyły na mnie z politowaniem albo zaskoczeniem. Lekarka zapytała: — A gdzie mama?
— Mama w pracy — odpowiedziałem cicho.
Wieczorem pokłóciliśmy się z Martą o to, kto powinien był kupić leki. Ona twierdziła, że mogłem to zrobić wracając z przychodni. Ja miałem pretensje, że nie odbierała telefonu.
— Teraz widzisz? — powiedziała Marta zimno. — To nie jest urlop.
— Ale ty też nie rozumiesz mnie! — wybuchłem. — Myślisz, że praca to relaks? Że nie mam stresu?
Przez kolejne dni atmosfera była coraz gorsza. Oboje byliśmy zmęczeni i rozdrażnieni. Zaczęliśmy wypominać sobie rzeczy sprzed lat: jej wyjazd na studia do Krakowa, moją pracę po godzinach przed ślubem.
W czwartek wieczorem Marta wróciła późno. Weszła do kuchni i zobaczyła mnie siedzącego przy stole z głową w dłoniach.
— Nie wiem już, co robić — powiedziałem cicho. — Czuję się przegrany.
Usiadła naprzeciwko mnie i przez chwilę milczeliśmy.
— Ja też — szepnęła w końcu. — Myślałam, że będziemy szczęśliwi jako rodzina. Że damy radę razem.
Spojrzałem na nią i zobaczyłem w jej oczach łzy.
— Może powinniśmy porozmawiać z kimś… specjalistą? — zaproponowałem niepewnie.
Marta skinęła głową.
Tydzień zamiany ról skończył się szybciej niż planowaliśmy. Oboje byliśmy wykończeni fizycznie i psychicznie. Ale coś się zmieniło: zaczęliśmy więcej rozmawiać o swoich uczuciach i potrzebach. Przestaliśmy zakładać, że druga strona ma łatwiej.
Czasem jednak wracam myślami do tamtych dni i pytam siebie: czy naprawdę musimy zawsze rezygnować z siebie dla rodziny? Czy można być dobrym rodzicem i jednocześnie nie zatracić własnych marzeń? Jak wy sobie z tym radzicie?