Dom, który boli: Moja walka o spokój po śmierci rodziny i gorzkim spadku
– Iwona, nie możesz być taka samolubna! – głos ciotki Grażyny rozbrzmiewał w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak trzasnęła drzwiami. Stałam w pustym salonie mieszkania na ulicy Dietla, które jeszcze niedawno należało do mojej mamy. W powietrzu unosił się zapach jej perfum, a na stole leżała filiżanka, której nie miałam siły schować do szafki. To był pierwszy dzień po pogrzebie brata, a ja już musiałam walczyć o to, co zostało po mojej rodzinie.
Nie miałam czasu na żałobę. Ledwo opadł kurz po ostatnim pożegnaniu, a już zaczęły się telefony, wizyty, pretensje. – Iwona, przecież wiesz, że twoja matka obiecała mi to mieszkanie! – powtarzała ciotka, jakby powtarzanie kłamstwa mogło zamienić je w prawdę. Wujek Marek z kolei przysyłał mi SMS-y: „Nie zapominaj, kto ci pomagał, gdy byłaś dzieckiem. Należy mi się coś za to.”
Zawsze byłam tą cichą, grzeczną dziewczynką, która nie umiała powiedzieć „nie”. Teraz musiałam nauczyć się walczyć o siebie, choć każdy dzień był jak pole bitwy. Rodzina, którą znałam z niedzielnych obiadów i świątecznych spotkań, zamieniła się w stado wygłodniałych wilków. Każdy chciał kawałek tego, co zostało po moich bliskich.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w odziedziczonym mieszkaniu, patrzyłam na zdjęcia rodziców i brata, i czułam się jak intruz. To nie był już dom – to była scena niekończącej się walki. Próbowałam rozmawiać z kuzynką Anią, jedyną osobą, której ufałam. – Iwona, musisz być twarda. Oni cię zjedzą, jeśli pokażesz słabość – mówiła przez telefon, ale jej głos był daleki, jakby mówiła do kogoś innego.
Pewnego dnia przyszła do mnie ciotka z notariuszem. – Podpisz, Iwona. To tylko formalność. Przecież wiesz, że babcia chciała, żebym tu mieszkała – powiedziała, wciskając mi w ręce dokumenty. Ręce mi się trzęsły. – Nie podpiszę – wyszeptałam. – To moje mieszkanie. Babcia zapisała je mnie. – Wtedy zobaczyłam w jej oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam: czystą nienawiść.
Od tego dnia zaczęły się groźby. Ktoś porysował mi samochód. Ktoś inny wrzucił do skrzynki list z wycinkami z gazet: „Samotność zabija”. Przez kilka tygodni bałam się wychodzić z domu. Zgłosiłam sprawę na policję, ale usłyszałam tylko: „To sprawy rodzinne, proszę spróbować się dogadać”.
W pracy nie mogłam się skupić. Szefowa patrzyła na mnie z litością, koleżanki szeptały za moimi plecami. – Słyszałam, że Iwona odziedziczyła kilka mieszkań. Ciekawe, czy jeszcze będzie tu pracować – mówiła jedna z nich. Chciałam krzyczeć, że pieniądze nie przynoszą szczęścia, że oddałabym wszystko za jeden dzień z rodziną.
W końcu postanowiłam sprzedać jedno z mieszkań. Myślałam, że to rozwiąże problem, ale tylko dolało oliwy do ognia. – Sprzedałaś nasz dom! – wrzeszczał przez telefon kuzyn Tomek. – Jak mogłaś? To była nasza historia! – A gdzie byłeś, gdy mama umierała? – zapytałam cicho, ale on już się rozłączył.
Zaczęłam chodzić do psychologa. – Iwona, musisz nauczyć się stawiać granice. To twoje życie, twoje decyzje – powtarzała pani Marta. Ale jak postawić granicę rodzinie, która przez całe życie była wszystkim? Jak powiedzieć „dość”, kiedy w głowie słyszysz głos mamy: „Rodzina jest najważniejsza”?
W święta siedziałam sama przy stole. Wszyscy się odwrócili. Nawet Ania przestała dzwonić. Zostały mi tylko klucze do pustych mieszkań i wspomnienia, które bolały bardziej niż samotność. Czasem chodziłam po pokojach, dotykałam ścian, szukałam śladów dzieciństwa. Ale te domy już nie były moje. Były polem bitwy, trofeum w wojnie, której nie chciałam.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie mama koleżanki z podstawówki. – Iwonko, słyszałam, co się dzieje. Pamiętaj, że dom to nie ściany. Dom to ludzie, których kochasz. Nie pozwól, żeby ci to zabrali. – Płakałam długo po tej rozmowie. Może rzeczywiście dom to nie miejsce, tylko uczucie?
Dziś już wiem, że nie odzyskam dawnego spokoju. Ale uczę się żyć na nowo. Sprzedałam większość mieszkań, zostawiłam sobie tylko jedno – to, w którym czuję się bezpiecznie. Resztę pieniędzy przekazałam na fundację pomagającą dzieciom bez rodzin. Rodzina już się do mnie nie odzywa. Może tak jest lepiej?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy warto było walczyć o coś, co przynosi tylko ból? Czy dom to naprawdę miejsce, czy raczej ludzie i wspomnienia? Co wy o tym myślicie?