„To co, dzielimy się rachunkiem?” – Wieczór, który zmienił moje spojrzenie na miłość i siebie samą

– To co, dzielimy się rachunkiem? – zapytał Michał, patrząc na mnie z lekkim uśmiechem, który miał być żartobliwy, ale w jego oczach widziałam niepewność. Zamarłam. Wokół nas gwar warszawskiej restauracji, kelnerka czekała z terminalem, a ja poczułam, jak serce zaczyna mi walić. To miał być zwykły wieczór – pierwsza randka po kilku tygodniach pisania na Tinderze. Miało być lekko, zabawnie, może nawet romantycznie. Tymczasem czułam się, jakbym stała na krawędzi czegoś znacznie większego niż tylko rachunek za kolację.

Nie chodziło o pieniądze. Przecież mogłam zapłacić za siebie – zarabiam nieźle jako nauczycielka angielskiego, nie jestem już nastolatką, która liczy każdy grosz. Ale w tej jednej chwili poczułam się… oceniana? Jakby ten rachunek był testem: czy jestem nowoczesna i niezależna, czy może oczekuję od mężczyzny tradycyjnych gestów? Przez głowę przelatywały mi słowa mojej mamy: „Prawdziwy facet płaci za kobietę”. Ale przecież nie chciałam być jak ona – wiecznie rozczarowana, że tata nie spełnia jej oczekiwań.

– Jasne – odpowiedziałam po chwili ciszy, starając się brzmieć swobodnie. – Dzielmy się.

Michał uśmiechnął się szerzej i coś w nim się rozluźniło. Może też się bał? Może dla niego to był test na to, czy nie jestem „materialistką”, jak mówił jego ojciec o każdej kobiecie, która oczekiwała czegokolwiek od mężczyzny.

Rozmawialiśmy jeszcze przez godzinę. O podróżach, pracy, o tym, jak trudno jest znaleźć kogoś sensownego w tym mieście. Michał był inteligentny, miał poczucie humoru, ale czułam między nami niewidzialną ścianę. Każde z nas grało jakąś rolę – on chciał być nowoczesny i niezależny, ja chciałam być silna i samowystarczalna. Ale w środku czułam się samotna jak nigdy.

Po kolacji poszliśmy na spacer nad Wisłę. Warszawa nocą była piękna – światła odbijały się w wodzie, ludzie śmiali się na bulwarach. Michał opowiadał o swoim dzieciństwie w Radomiu, o matce, która zawsze powtarzała mu: „Nie daj się wykorzystywać kobietom”. Zrozumiałam wtedy, że ten rachunek to nie była tylko kwestia pieniędzy – to był symbol wszystkich lęków i oczekiwań, które nosimy w sobie od dzieciństwa.

– Wiesz… – zaczęłam niepewnie. – Zastanawiam się czasem, czy my wszyscy nie jesteśmy trochę pogubieni. Chcemy być niezależni, ale tęsknimy za bliskością. Boimy się być wykorzystani, ale jeszcze bardziej boimy się być sami.

Michał spojrzał na mnie poważnie. – Może dlatego tak trudno nam się dogadać. Każdy coś udaje.

Wróciłam do domu późno. W mieszkaniu pachniało obiadem z poprzedniego dnia. Usiadłam na kanapie i zaczęłam płakać. Nie dlatego, że wieczór był zły – był po prostu prawdziwy. Poczułam ciężar wszystkich randek, które kończyły się tak samo: rozmową o niezależności i rachunku za kolację. Przypomniałam sobie rozmowy z mamą:

– Znowu sama? – pytała z wyrzutem przez telefon.
– Lepiej być samą niż z kimś byle jak – odpowiadałam zawsze zbyt szybko.

Ale czy naprawdę w to wierzyłam? Czy nie chciałam po prostu poczuć się ważna dla kogoś? Czy to źle oczekiwać od mężczyzny gestu troski?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie siostra:
– I jak było?
– Normalnie… – westchnęłam. – Dzieliliśmy się rachunkiem.
– O matko! – zaśmiała się. – Ty zawsze trafiasz na takich „nowoczesnych”.

Zaczęłyśmy rozmawiać o naszych rodzicach. O tym, jak mama całe życie czekała na kwiaty i romantyczne gesty od taty, a on nigdy nie potrafił tego dać. O tym, jak tata mówił: „Miłość to nie kwiatki, tylko codzienność”.

Zrozumiałam wtedy coś ważnego: przez całe życie próbowałam być inna niż moja mama, ale tak naprawdę bałam się jej rozczarowania bardziej niż czegokolwiek innego. Chciałam udowodnić sobie i jej, że potrafię być silna i niezależna. Ale czy naprawdę tego potrzebowałam?

Wieczorem napisał Michał:
„Dzięki za wczoraj. Fajnie było Cię poznać.”
Odpisałam: „Dzięki również. Może kiedyś powtórzymy?”
Nie odpowiedział od razu. I dobrze. Potrzebowałam czasu dla siebie.

Przez kolejne dni wracałam myślami do tej kolacji. Do rachunku podzielonego na pół i do wszystkich niewypowiedzianych słów. Do lęku przed byciem wykorzystaną i jeszcze większego lęku przed byciem samą.

Może powinnam była powiedzieć mu wprost: „Chciałabym czasem poczuć się zaopiekowana”. Może on też chciałby usłyszeć: „Nie musisz być zawsze twardy”.

Ale czy potrafimy jeszcze mówić sobie prawdę? Czy umiemy być szczerzy wobec siebie i innych?

Czasem myślę: ile jeszcze takich rachunków muszę podzielić na pół, zanim nauczę się naprawdę ufać? Czy Wy też macie wrażenie, że za prostymi gestami kryją się całe nasze historie i lęki?