Zatruty zawiścią – historia z podlaskiej uliczki
Wszystko zaczęło się od krzyku. Był środek upalnego lipca, a ja, Jadwiga Kulesza, stałam na środku naszego podwórka, patrząc na rozrzucone igły i świeżo ścięty pień. Mój mąż, Zbyszek, wybiegł za mną w kapciach, jeszcze z kubkiem kawy w ręku. „Co się stało?” – zapytał zaspanym głosem, ale ja nie mogłam wydusić słowa. Nasza jodła, ta, którą sadziliśmy razem z wnukami dwa lata temu, leżała rozczłonkowana przy śmietniku. Ktoś ją po prostu ściął. Bez powodu. Bez litości.
Zbyszek przeklinał pod nosem, a ja czułam, jak łzy pieką mnie w oczach. To drzewko było symbolem nowego początku – przeprowadziliśmy się tu z Białegostoku po przejściu na emeryturę. Mieliśmy dość blokowisk, hałasu i wiecznego pośpiechu. Kupiliśmy stary dom na końcu ulicy w Nowej Wsi, wyremontowaliśmy go własnymi rękami. Wreszcie mieliśmy czas dla siebie i dla rodziny. Jodłę posadziła nasza córka, Magda, z mężem Pawłem – prezent na nowy rozdział życia.
Przez pierwsze miesiące wszystko wydawało się sielanką. Sąsiedzi – starsi ludzie, trochę nieufni wobec „miastowych”, ale uprzejmi. Z czasem jednak zaczęły się drobne uszczypliwości. Najbardziej dawała nam się we znaki pani Bronisława Sienkiewiczowa z naprzeciwka. „U was to zawsze gwarno!”, „Dzieciaki biegają jak dzikie!”, „A te światła na święta to po co tak migać?” – narzekała przy każdej okazji.
Zbyszek próbował ją ignorować, ale ja czułam się coraz bardziej nieswojo. Zwłaszcza że Bronisława miała wpływ na innych sąsiadów – jej słowo było tu prawem od lat. Kiedyś usłyszałam przez uchylone okno, jak mówi do swojej koleżanki: „Przyjechali z miasta i myślą, że wszystko im wolno! Jeszcze te rabatki pod płotem…”.
Po incydencie z jodłą nie wytrzymałam. Poszłam do niej z drżącymi rękami.
– Pani Bronisławo, czy pani coś wie o tym drzewku? – zapytałam, ledwo powstrzymując płacz.
Spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek.
– A co ja mam wiedzieć? Może wiatr przewrócił? – rzuciła z przekąsem.
– Wiatr nie ścina piłą! – wybuchłam. – To było nasze drzewko! Dla wnuków!
– Wnuki… – prychnęła. – Moje wnuki to tylko raz w roku przyjeżdżają i nie robią tyle hałasu. A wy tu urządzacie sobie festyny co weekend!
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Zbyszek próbował mnie pocieszyć:
– Nie przejmuj się nią, Jadzia. Posadzimy nowe drzewko.
Ale to nie było takie proste. Czułam się upokorzona i bezradna. Przez kolejne dni unikałam wychodzenia na podwórko. Magda zadzwoniła wieczorem:
– Mamo, co się dzieje? Paweł mówił, że był u was i widział pień…
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– To chore! – oburzyła się córka. – Może zgłoście to na policję?
Zbyszek tylko machnął ręką:
– I co im powiemy? Że sąsiadka nam drzewko ścięła? Nie mamy dowodów.
Magda przyjechała w sobotę z wnukami. Mały Michaś zapytał: „Babciu, gdzie nasza choinka?” Nie umiałam mu odpowiedzieć. Paweł próbował załagodzić sytuację:
– Posadzimy nową, Michaś! Jeszcze większą!
Ale dzieci były smutne. Zrobiło mi się ich żal jak nigdy wcześniej.
Wieczorem usiedliśmy z Magdą przy kuchennym stole.
– Mamo, nie możesz dać się zastraszyć tej kobiecie – powiedziała stanowczo córka. – To twoje życie! Twój dom!
– Ale ja nie chcę wojny… – szepnęłam bezradnie.
– To nie wojna, tylko obrona własnej godności!
Zbyszek milczał przez całą rozmowę. Dopiero gdy dzieci poszły spać, powiedział cicho:
– Może rzeczywiście trzeba coś zrobić… Założyć monitoring?
Nie chciałam zamieniać naszego domu w twierdzę, ale czułam, że nie mamy wyjścia.
Następnego dnia Zbyszek pojechał do miasta po kamerki. Ja tymczasem postanowiłam spróbować jeszcze raz porozmawiać z Bronisławą. Upiekłam drożdżówki – jej ulubione z serem – i poszłam do niej z tacą.
Otworzyła drzwi szeroko, ale gdy zobaczyła wypieki, skrzywiła się.
– Co to za łapówki? Myślisz, że jak miasto przyjechało, to wieś kupi?
– Chciałam tylko porozmawiać… – zaczęłam niepewnie.
– Nie mam o czym! I radzę pilnować dzieciaków! Bo jak jeszcze raz usłyszę wrzaski pod moim oknem…
Zamknęła drzwi tak mocno, że aż szyby zadzwoniły.
Wróciłam do domu i rozpłakałam się w ramionach Zbyszka.
– Ona mnie nienawidzi… – wyszeptałam.
– To ona ma problem ze sobą, nie ty – odpowiedział mąż i pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach bezsilność.
Przez kolejne tygodnie atmosfera na ulicy była gęsta jak mgła nad Biebrzą. Sąsiedzi przestali się do nas odzywać. Nawet pan Tadeusz spod trójki, który zawsze żartował o „miastowych”, teraz tylko kiwał głową bez słowa.
Pewnego dnia przyszła do mnie pani Zofia – najstarsza mieszkanka ulicy.
– Jadwigo, nie przejmuj się tą Bronką… Ona zawsze była zazdrosna o wszystko. Jak jej siostra kupiła nowy telewizor, to tydzień nie rozmawiała z całą rodziną!
Uśmiechnęłam się przez łzy.
– Ale dlaczego ona mnie tak nienawidzi?
Zofia poklepała mnie po ramieniu:
– Bo masz coś, czego ona nigdy nie miała: rodzinę blisko siebie i radość życia. I to ją boli najbardziej.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
W końcu Zbyszek zamontował kamery i posadziliśmy nowe drzewko – tym razem dwie jodły: jedną przy furtce, drugą bliżej domu. Michaś i Ola pomagali podlewać je codziennie podczas wakacji.
Ale relacje sąsiedzkie już nigdy nie wróciły do normy. Na Boże Narodzenie nikt nie przyszedł z opłatkiem ani życzeniami. Nawet listonosz patrzył na nas podejrzliwie.
Czasem zastanawiam się: czy warto było przeprowadzać się tutaj dla spokoju? Czy można żyć szczęśliwie wśród ludzi zatrutych zawiścią?
Patrzę przez okno na nasze nowe jodły i pytam siebie: czy dobro zawsze musi przegrywać z ludzką małością? Czy ktoś z was miał odwagę przeciwstawić się sąsiedzkiej nienawiści?