Dlaczego rodzice mojego męża odmówili nam pomocy: Historia o domu, rodzinie i rozczarowaniu

– Marta, nie rozumiesz? Oni po prostu nie chcą nam pomóc – Marcin rzucił kluczami na stół, a ja poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Właśnie wróciliśmy od jego rodziców, państwa Kowalskich, którzy – choć mają dom pod Warszawą, dwa mieszkania na wynajem i samochód, o jakim nawet nie śniłam – powiedzieli nam prosto w oczy: „Nie damy wam pieniędzy na wkład własny. Musicie radzić sobie sami.”

Wiedziałam, że Marcinowi jest ciężko. Jego rodzice zawsze powtarzali, że trzeba być samodzielnym. Ale przecież czasy się zmieniły. Ceny mieszkań w Warszawie szybowały w górę szybciej niż nasze pensje. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum, Marcin był informatykiem. Odkładaliśmy każdy grosz, ale do wymaganych 120 tysięcy złotych na wkład własny brakowało nam jeszcze połowy.

– Może powinniśmy jeszcze raz z nimi porozmawiać? – zapytałam cicho, choć wiedziałam, że to nie ma sensu.

Marcin spojrzał na mnie z goryczą. – Nie chcę się więcej prosić. Czuję się jak żebrak. – Usiadł ciężko na krześle i ukrył twarz w dłoniach.

W tamtej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Zawsze wierzyłam, że rodzina jest od tego, by się wspierać. Moja mama, choć sama niewiele miała, oddałaby mi ostatni grosz. A tu? Ludzie, którzy mają wszystko, odwracają się plecami.

Przez kolejne dni atmosfera w naszym mieszkaniu była gęsta jak zupa grochowa. Marcin zamykał się w sobie, ja chodziłam jak struta. W pracy ledwo mogłam się skupić. Moja przyjaciółka Ania zauważyła, że coś jest nie tak.

– Marta, co się dzieje? – zapytała podczas przerwy na kawę.

Opowiedziałam jej wszystko. O naszych marzeniach, o rozmowie z Kowalskimi, o tym, jak bardzo mnie to boli.

– Wiesz, moja mama zawsze mówiła, że pieniądze to nie wszystko, ale czasem to właśnie one pokazują, kto jest kim – powiedziała Ania. – Może oni po prostu boją się, że jak raz wam pomogą, to potem będziecie prosić o więcej?

Zastanowiłam się nad tym. Może rzeczywiście? Ale przecież nie chcieliśmy od nich willi ani samochodu. Chcieliśmy tylko szansy na własny kąt.

Wieczorem Marcin zadzwonił do swojej siostry, Magdy. Zawsze byli blisko, choć ona mieszkała w Gdańsku i rzadko bywała w domu.

– Magda, powiedz mi szczerze: czy rodzice kiedyś wam pomagali? – zapytał bez ogródek.

Słyszałam tylko jego odpowiedzi: „Aha… Rozumiem… No tak…”. Po rozmowie był jeszcze bardziej przybity.

– Magda mówi, że jak kupowali z Piotrem mieszkanie, to rodzice też im odmówili. Że to ich zasada. Że jak raz zaczną, to potem nie będą mogli przestać.

Poczułam się jeszcze gorzej. To nie była kwestia tego, że nas nie lubią. To była zasada. Zasada ważniejsza niż rodzina?

W kolejnych tygodniach zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. O pieniądze, o przyszłość, o to, czy w ogóle warto dalej próbować. Marcin był coraz bardziej zamknięty w sobie. Ja czułam się samotna jak nigdy dotąd.

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy stole w milczeniu, zadzwonił mój telefon. To była mama.

– Córeczko, wiem, że jest wam ciężko. Nie mam dużo, ale mogę wam pożyczyć 10 tysięcy. Może to wam trochę pomoże?

Popłakałam się jak dziecko. Wiedziałam, że dla niej to ogromna suma. Marcin patrzył na mnie z mieszaniną wdzięczności i wstydu.

– Twoja mama jest niesamowita – powiedział cicho. – Może powinniśmy po prostu odpuścić ten Warszawski wyścig szczurów? Może powinniśmy spróbować gdzieś indziej?

Ale ja nie chciałam rezygnować z marzeń. Przecież całe życie marzyłam o własnym mieszkaniu w tym mieście. O tym, żeby mieć swój kąt, swoje miejsce na ziemi.

Zaczęliśmy szukać innych rozwiązań. Rozważaliśmy wynajem na kolejne lata, może mniejsze mieszkanie na obrzeżach. Ale za każdym razem, gdy przechodziliśmy obok nowych bloków na Mokotowie czy Ursynowie, czułam ukłucie zazdrości i żalu.

W końcu postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Tym razem nie prosiliśmy o pieniądze. Zaprosiliśmy Kowalskich na obiad. Chciałam im pokazać, jak bardzo nam zależy. Przygotowałam ich ulubione dania: schabowego dla teścia, sałatkę jarzynową dla teściowej.

Rozmowa była sztywna. W końcu zebrałam się na odwagę:

– Chciałabym tylko zrozumieć… Dlaczego nie chcecie nam pomóc? Przecież to nie jest dla nas łatwe.

Teściowa spojrzała na mnie chłodno:

– Marto, my z mężem całe życie pracowaliśmy na to, co mamy. Nikt nam nic nie dał. Chcemy, żebyście też byli samodzielni. To was wzmocni.

Teść dodał:

– Poza tym, pieniądze potrafią skłócić rodzinę. Nie chcemy tego.

Poczułam się tak, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Czy naprawdę nie widzą, jak bardzo nas to boli?

Po ich wyjściu długo płakałam. Marcin próbował mnie pocieszyć, ale wiedziałam, że jemu też jest ciężko. Od tamtej pory nasze relacje z Kowalskimi stały się chłodne. Spotykaliśmy się rzadziej, rozmowy były powierzchowne.

Minęły miesiące. W końcu udało nam się uzbierać brakującą kwotę dzięki dodatkowym pracom i pomocy mojej mamy. Kupiliśmy małe mieszkanie na Bielanach. Nie było idealne, ale było nasze.

Często myślę o tym, jak jedno „nie” może zmienić wszystko. Czy gdyby Kowalscy nam pomogli, byłoby inaczej? Czy bylibyśmy szczęśliwsi? A może ich zasada rzeczywiście nas czegoś nauczyła?

Czasem patrzę na Marcina i zastanawiam się: czy rodzina to tylko więzy krwi i zasady? Czy może coś więcej? Czy warto trzymać się zasad za wszelką cenę, nawet jeśli ranią najbliższych? Co wy o tym sądzicie?