Kiedy pieniądze nie kupują miłości: historia mojego pierwszego mieszkania i rodziny, która się rozpadła
– Nie rozumiesz, Aniu? To nie jest nasz obowiązek – głos teściowej brzmiał chłodno, niemal obco. Siedzieliśmy przy ich ogromnym, dębowym stole, a ja czułam, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło. Michał patrzył na mnie bezradnie, a jego ojciec tylko poprawił okulary i spojrzał przez okno, jakby rozmowa go nie dotyczyła.
Wiedziałam, że nie powinnam płakać. Przecież to tylko pieniądze – powtarzałam sobie w myślach. Ale kiedy przez ostatnie miesiące liczyliśmy każdą złotówkę, a bank odrzucał nasz wniosek o kredyt przez brak wkładu własnego, ta odmowa bolała bardziej niż cokolwiek innego. Moja mama zawsze powtarzała: „Rodzina jest po to, żeby sobie pomagać”. Ale tu, w tym domu pełnym obrazów i kryształów, to zdanie brzmiało jak żart.
Michał próbował jeszcze raz:
– Mamo, tato… To tylko pożyczka. Oddamy wszystko w ciągu kilku lat. Chcemy po prostu zacząć normalne życie, mieć coś swojego.
Teściowa westchnęła i spojrzała na mnie z czymś na kształt litości:
– Aniu, wy młodzi musicie nauczyć się samodzielności. My nie dostaliśmy nic od naszych rodziców.
Chciałam krzyknąć, że czasy się zmieniły. Że oni mieli mieszkanie zakładowe i pewną pracę, a my mamy umowy śmieciowe i inflację. Ale tylko zacisnęłam pięści pod stołem.
Wyszliśmy stamtąd w milczeniu. Michał prowadził samochód z zaciśniętą szczęką. W domu rzucił klucze na stół i usiadł na kanapie.
– Może mają rację – powiedział cicho. – Może powinniśmy sobie radzić sami.
Ale ja wiedziałam, że to nie o pieniądze chodziło. Chodziło o to, że ich wnuczka – nasza Zosia – nigdy nie usłyszy śmiechu w swoim własnym pokoju. Że będziemy dalej wynajmować kawalerkę na obrzeżach Warszawy, gdzie sąsiedzi kłócą się za ścianą, a okna wychodzą na ruchliwą ulicę.
Przez kolejne tygodnie Michał zamknął się w sobie. Pracował po godzinach, wracał późno, coraz rzadziej rozmawialiśmy. Ja próbowałam dorabiać korepetycjami z angielskiego, ale pieniądze znikały szybciej niż przychodziły. Zosia pytała czasem:
– Mamo, a kiedy będę miała swój pokój?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
W święta pojechaliśmy do teściów. Ich dom był udekorowany jak z katalogu: choinka do sufitu, prezenty pod nią pięknie zapakowane. Zosia dostała lalkę za kilkaset złotych i zestaw klocków Lego. Patrzyłam na te prezenty i czułam gorycz – bo przecież wystarczyłoby kilka takich prezentów mniej i moglibyśmy mieć własny kąt.
Po kolacji teściowa zaprosiła mnie do kuchni.
– Aniu… – zaczęła niepewnie. – Wiem, że jesteś na nas zła. Ale musicie zrozumieć: my już swoje przeżyliśmy. Teraz chcemy mieć spokój.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Ale czy spokój jest ważniejszy niż rodzina? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedziała.
Z czasem oddaliliśmy się od siebie jeszcze bardziej. Michał coraz częściej nocował w pracy. Ja zaczęłam myśleć o wyjeździe za granicę – może tam będzie łatwiej zacząć od nowa? Zosia dorastała między kartonami i walizkami, bo nigdy nie wiedzieliśmy, czy właściciel mieszkania nie wypowie nam umowy.
Pewnego dnia odebrałam telefon od teściowej:
– Aniu… Michał miał wypadek samochodowy. Jest w szpitalu.
Świat mi się zawalił. W szpitalu zobaczyłam go bladego, z ręką w gipsie i rozciętą skórą na czole. Teściowie siedzieli obok niego – pierwszy raz widziałam ich tak bezradnych.
– Przepraszam – wyszeptała teściowa. – Może powinniśmy byli wam pomóc…
Ale było już za późno. Nasza rodzina była jak ten samochód po wypadku – niby cała, ale pęknięcia zostaną na zawsze.
Dziś mieszkamy dalej w wynajmowanym mieszkaniu. Michał wrócił do zdrowia, ale coś między nami pękło na dobre. Zosia coraz rzadziej widuje dziadków – oni wolą podróżować po świecie niż spędzać czas z wnuczką.
Czasem patrzę na nią i pytam siebie: czy naprawdę pieniądze są ważniejsze niż miłość? Czy dziadkowie mogą być szczęśliwi bez swoich wnuków? A może to ja czegoś nie rozumiem? Co wy byście zrobili na moim miejscu?