Mąż odszedł nagle, a jego dzieci wyrzuciły mnie z domu. Czy naprawdę nikt nie widzi mojego cierpienia?
— Nie możesz tu zostać, Aniu. To był dom taty, a teraz należy do nas — powiedziała zimnym głosem Marta, najstarsza córka mojego męża. Stałam w korytarzu, trzymając w rękach walizkę. W środku czułam, jakby ktoś wyciął mi serce i zostawił pustą skorupę.
Jeszcze tydzień temu śmialiśmy się z Andrzejem przy śniadaniu. Planowaliśmy wakacje nad morzem, rozmawialiśmy o przyszłości. A potem… jeden telefon. Zawał. Pogotowie. Cisza. I nagle świat się skończył.
Nie miałam dzieci. Andrzej miał dwie córki z pierwszego małżeństwa — Martę i Kasię. Przez lata próbowałam się z nimi zaprzyjaźnić, ale zawsze czułam dystans. Byłam dla nich „tą drugą”, choć nigdy nie chciałam nikogo zastępować. Po śmierci Andrzeja przyszły do domu jak do siebie. Najpierw były łzy i żałoba, ale już po pogrzebie zaczęły się rozmowy o spadku.
— Tata wszystko zapisał nam — powiedziała Marta, patrząc mi prosto w oczy. — Ty tu tylko mieszkałaś.
— Ale przecież… to był też mój dom — wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
— Przykro nam, ale musisz się wyprowadzić. Potrzebujemy czasu na uporządkowanie spraw — dodała Kasia, nawet na mnie nie patrząc.
Nie miałam siły walczyć. Nie miałam nawet siły płakać. Spakowałam kilka rzeczy do walizki i wyszłam. Stałam na klatce schodowej, patrząc na drzwi, które jeszcze niedawno były moim azylem. Teraz byłam nikim.
Przez pierwsze dni spałam u koleżanki z pracy. Bałam się zadzwonić do rodziny — od lat nie utrzymywałam kontaktu z bratem po kłótni o spadek po rodzicach. Moja mama nie żyła już od dawna, ojciec odszedł jeszcze wcześniej. Byłam sama jak palec.
W pracy nikt nie zauważył mojej rozpaczy. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. Kiedy próbowałam powiedzieć coś więcej koleżance z biurka obok, tylko wzruszyła ramionami:
— Anka, masz czterdzieści dwa lata. Dasz sobie radę. Wynajmiesz coś, znajdziesz nową pracę…
Tak łatwo to powiedzieć. Ale jak zacząć wszystko od nowa, gdy przez dwadzieścia lat budowało się życie z kimś, kto nagle znika? Jak pogodzić się z tym, że dla ludzi jesteś tylko „żoną po zmarłym”, a nie człowiekiem z uczuciami?
Wieczorami płakałam w poduszkę. Przeglądałam ogłoszenia o wynajmie mieszkań i czułam się jak intruz w cudzym świecie. Wszystko było za drogie albo za daleko od pracy. Czasem myślałam o tym, żeby po prostu wyjechać gdzieś daleko i zacząć od nowa — ale gdzie? Z kim?
Pewnego dnia zadzwoniła Marta:
— Możesz przyjechać po resztę rzeczy jutro do 18:00. Potem zmieniamy zamki.
Nie było w jej głosie ani grama współczucia. Pojechałam tam z duszą na ramieniu. W domu czuć było już obcą obecność — zdjęcia Andrzeja zniknęły ze ścian, jego ulubiony fotel stał na korytarzu przygotowany do wyniesienia na śmietnik.
Zebrałam resztki swoich ubrań i kilka książek. Znalazłam też list od Andrzeja — napisał go kilka miesięcy wcześniej, kiedy był chory na grypę:
„Aniu, jeśli kiedyś mnie zabraknie, pamiętaj: kochałem Cię najbardziej na świecie. Przepraszam za wszystko, czego nie zdążyłem Ci powiedzieć.”
Czytałam te słowa w kółko i płakałam jak dziecko.
Po wyjściu z domu poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi korzenie. Nie miałam już nic swojego — ani miejsca, ani ludzi.
Próbowałam szukać pomocy prawnej, ale okazało się, że Andrzej rzeczywiście nie zabezpieczył mnie w testamencie. Wszystko przepisał na córki — może myślał, że będziemy rodziną? Może nie przewidział, że one potraktują mnie jak obcą?
Zaczęłam szukać pracy dodatkowej — sprzątałam biura wieczorami, żeby zarobić na wynajem pokoju u starszej pani na Pradze. Każdego dnia czułam się coraz bardziej przezroczysta.
Czasem spotykałam Martę na ulicy — przechodziła obok mnie bez słowa, jakbyśmy nigdy się nie znały.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Siedziałam sama przy stole i patrzyłam na puste miejsce naprzeciwko siebie. Wtedy zadzwoniła Kasia:
— Chciałam tylko powiedzieć… tata naprawdę cię kochał. Ale my nie potrafimy ci wybaczyć tego, że zabrałaś nam ojca.
Zaniemówiłam. Przecież to nie ja go zabrałam! To życie go zabrało!
Odłożyłam słuchawkę i długo siedziałam w ciszy.
Dziś minął rok od śmierci Andrzeja. Nadal mieszkam kątem u obcej osoby i pracuję ponad siły. Czasem zastanawiam się: czy naprawdę nikt nie widzi mojego cierpienia? Czy wdowa po mężu jest w Polsce nikim? Czy ktoś jeszcze wierzy w sprawiedliwość?
Może powinnam była walczyć bardziej? Może powinnam była przewidzieć taki los? A może… po prostu jestem kolejną niewidzialną kobietą w tłumie?
Czy ktoś z Was też czuł się kiedyś tak bardzo sam? Czy naprawdę musimy być silni zawsze i wszędzie?