Kiedy teściowa staje się współlokatorką: Moje życie z nią i jej zasadami
— Marta, czy ty naprawdę musisz tak głośno trzaskać tymi garnkami? — głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, próbując zmyć naczynia po kolacji, a w mojej głowie kłębiły się myśli: „Jeszcze tylko kilka minut, jeszcze tylko wytrzymać do końca dnia”.
Od kiedy Halina, matka mojego męża Pawła, zamieszkała z nami w naszym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie, nic nie było już takie samo. Miała przyjść na kilka tygodni po operacji biodra, ale minęły już cztery miesiące, a ona nie tylko nie zamierzała się wyprowadzić, ale zaczęła urządzać nasze życie według własnych zasad.
— Pawle, powiedz coś swojej matce — szepnęłam do męża, kiedy wieczorem zamknęliśmy się w naszej sypialni. — Ja już nie daję rady. Ona nawet do łazienki wchodzi bez pukania!
Paweł wzdychał ciężko, jakby cała ta sytuacja była dla niego równie nieznośna, ale nie miał odwagi się sprzeciwić.
— Marta, ona jest po operacji. Nie możemy jej tak po prostu wyrzucić — tłumaczył się cicho.
Ale ja czułam, że powoli tracę grunt pod nogami. Nasza córka Zosia zaczęła się jąkać ze stresu, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że marzę o tym, by po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić.
Najgorsze przyszło jednak pewnego piątkowego popołudnia. Wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle i zastałam Halinę w salonie z jakimś obcym mężczyzną. Siedzieli przy stole, popijali herbatę i śmiali się głośno.
— O, Marta! Poznaj pana Stefana. Od dziś będzie u nas mieszkał — oznajmiła teściowa tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zamarłam. — Jak to „mieszkał”? — zapytałam drżącym głosem.
— Stefan nie ma gdzie się podziać. Jego syn wyrzucił go z mieszkania. Przecież mamy miejsce! — odpowiedziała Halina, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. W głowie miałam tylko jedno: „To jest mój dom!” Ale nie powiedziałam nic. Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą. Stefan chrapał w salonie, zostawiał brudne skarpetki na stole i komentował wszystko, co robiłam.
— Za moich czasów kobieta nie wychodziła do pracy, tylko dbała o dom — rzucił pewnego ranka, kiedy szykowałam się do wyjścia.
— Za twoich czasów kobiety nie miały prawa głosu — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.
Wieczorami płakałam w łazience. Paweł próbował mnie pocieszać, ale był bezradny. Zosia przestała zapraszać koleżanki do domu. Czułam się jak intruz we własnych czterech ścianach.
Pewnej nocy nie wytrzymałam. Wyszłam na balkon i zadzwoniłam do mojej mamy.
— Mamo, ja już nie mogę. Oni mnie wykończą — wyszeptałam przez łzy.
— Marta, musisz postawić granice. To twój dom. Nie pozwól im sobą rządzić — usłyszałam w słuchawce.
Następnego dnia zebrałam się na odwagę. Usiadłam z Pawłem przy kuchennym stole.
— Albo Halina i Stefan znajdują sobie inne miejsce do życia, albo ja zabieram Zosię i wyprowadzamy się do mojej mamy — powiedziałam stanowczo.
Paweł patrzył na mnie długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach strach i poczucie winy.
— Dobrze… Porozmawiam z mamą — powiedział w końcu.
Rozmowa była burzliwa. Halina krzyczała, że jestem niewdzięczna i bez serca. Stefan obraził się i wyszedł trzaskając drzwiami. Ale po kilku dniach oboje znaleźli sobie pokój do wynajęcia w sąsiedniej dzielnicy.
W domu znów zapanowała cisza. Zosia zaczęła się uśmiechać. Ja mogłam oddychać pełną piersią.
Czasem jednak zastanawiam się: czy naprawdę musiałam doprowadzić do takiego konfliktu? Czy można było to rozwiązać inaczej? A może czasem trzeba walczyć o siebie nawet wtedy, gdy wszyscy wokół oczekują od nas poświęcenia?