Zgodziłam się odebrać wnuki ze szkoły – na chwilę. Minęły dwa lata, a ja nadal nie mam wolnego popołudnia
– Mamo, to tylko na chwilę. Naprawdę. – Głos mojego syna, Pawła, brzmiał wtedy tak przekonująco, że nie miałam serca odmówić. Stał w przedpokoju z kurtką w ręku, a jego żona, Kasia, nerwowo poprawiała włosy, patrząc na zegarek.
– Szkoła jest tuż za rogiem, a ty przecież i tak jesteś w domu – dodała cicho, jakby chciała mnie przekonać, że to żadne poświęcenie. – Tylko odbierz ich po lekcjach i poczekaj, aż wrócimy z pracy. Kilka tygodni, aż się wszystko poukłada.
Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę. Zgodziłam się bez wahania. Przecież kocham te dzieci z całego serca. Zosia miała wtedy siedem lat, a Staś pięć. Byli moim oczkiem w głowie – zawsze uśmiechnięci, z tysiącem pytań na minutę. Myślałam: „Co mi szkodzi? Pomogę dzieciom, a przy okazji spędzę czas z wnukami”.
Minęły dwa lata.
Dziś znów stoję pod szkołą, zmarznięta, z torbą pełną przekąsek i książek do czytania. Zosia wybiegła pierwsza, rzuciła mi się na szyję.
– Babciu! Dzisiaj mieliśmy sprawdzian z matmy! – krzyczy, zanim jeszcze zdążę odpowiedzieć.
– I jak poszło? – pytam, próbując ukryć zmęczenie.
– Dobrze! Ale pani powiedziała, że muszę więcej ćwiczyć tabliczkę mnożenia.
Staś idzie wolniej, kopiąc kamyk po chodniku. Milczy. Wiem już, że coś się stało.
– Staśku, co się dzieje?
Wzrusza ramionami.
– Nic…
Ale znam go za dobrze. Pewnie znów ktoś go popchnął na boisku albo nie chciał się z nim bawić. Biorę go za rękę i idziemy do domu. Po drodze mijamy sąsiadkę, panią Halinę.
– O, znowu babcia na posterunku! – woła z uśmiechem.
Uśmiecham się blado. Nie mam siły tłumaczyć, że to już nie jest „na chwilę”.
W domu dzieci rzucają tornistry w kąt. Zosia siada do lekcji, Staś włącza bajki. Ja idę do kuchni zrobić podwieczorek. W międzyczasie dzwoni telefon.
– Mamo? – głos Kasi brzmi jak zawsze zabiegany. – Możesz zostać z nimi trochę dłużej? Muszę zostać po godzinach…
– Oczywiście – odpowiadam automatycznie.
Odkładam słuchawkę i czuję, jak narasta we mnie żal. Miało być kilka tygodni. Tymczasem od dwóch lat nie miałam ani jednego wolnego popołudnia. Nie byłam u fryzjera, nie spotkałam się z koleżankami na kawie, nie przeczytałam książki dla siebie.
Wieczorem Paweł odbiera dzieci. Wchodzą do przedpokoju rozgadani i rozbawieni.
– Dzięki, mamo! – rzuca szybko i już chce wychodzić.
– Paweł… – zatrzymuję go w drzwiach. – Musimy porozmawiać.
Patrzy na mnie zdziwiony.
– O co chodzi?
– To miało być tymczasowe… Ja naprawdę potrzebuję trochę czasu dla siebie.
Kasia przewraca oczami.
– Mamo, przecież kochasz wnuki! One cię uwielbiają!
Czuję ukłucie w sercu. Oczywiście, że je kocham. Ale czy to znaczy, że nie mam prawa do własnego życia?
Paweł wzdycha ciężko.
– Mamo, my naprawdę nie mamy innego wyjścia… Przedszkole jest zamknięte po południu, świetlica też…
– Może zatrudnijcie opiekunkę? – pytam cicho.
Kasia patrzy na mnie jak na wariatkę.
– Opiekunkę? Przecież to kosztuje majątek! Poza tym dzieci wolą być z tobą!
Nie odpowiadam. Wiem, że nie wygram tej rozmowy.
Nocą długo nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok i myślę o swoim życiu sprzed dwóch lat. O tym, jak chodziłam na spacery z koleżankami, jeździłam na wycieczki rowerowe po Lesie Kabackim, spotykałam się w klubie seniora na warsztatach rękodzieła. Teraz wszystko to wydaje się odległym snem.
Rano budzi mnie telefon od mojej siostry, Ireny.
– Bożena, kiedy się wreszcie spotkamy? Ciągle tylko wnuki i wnuki…
Czuję łzy pod powiekami.
– Sama nie wiem… Oni mnie potrzebują…
Irena milknie na chwilę.
– A ty? Ty siebie nie potrzebujesz?
Nie wiem, co odpowiedzieć.
Tydzień później sytuacja się powtarza. Kasia dzwoni z pracy:
– Bożena, Staś ma gorączkę! Możesz zostać z nim cały dzień?
Oczywiście zostaję. Gotuję rosół, mierzę temperaturę, czytam bajki. Wieczorem Paweł przyjeżdża po syna.
– Dzięki mamo! Jesteś niezastąpiona!
Ale ja czuję się coraz bardziej przezroczysta. Jakby moje potrzeby przestały istnieć.
W końcu nie wytrzymuję. Pewnego wieczoru zapraszam Pawła i Kasię na rozmowę.
– Musicie znaleźć inne rozwiązanie – mówię stanowczo. – Kocham was i wnuki nad życie, ale ja też mam prawo do swojego czasu.
Paweł patrzy na mnie z wyrzutem.
– Myślałem, że możesz nam pomóc…
Kasia milczy przez chwilę, potem mówi cicho:
– Może rzeczywiście przesadziliśmy…
Przez kilka dni panuje napięcie. Paweł rzadziej dzwoni, Kasia unika rozmów. Czuję się winna i samotna. Ale po raz pierwszy od dawna idę na spacer sama do parku. Oddycham głęboko i czuję ulgę.
Po tygodniu Paweł przychodzi do mnie sam.
– Mamo… Przepraszam. Nie zauważyliśmy nawet, jak bardzo cię obciążamy. Spróbujemy znaleźć inne rozwiązanie…
Patrzę mu w oczy i widzę szczerość.
Od tego dnia zaczynamy powoli układać wszystko od nowa. Dzieci chodzą częściej na świetlicę, czasem pomaga sąsiadka albo kuzynka Kasi. Ja znów mam czas dla siebie – choćby kilka godzin w tygodniu.
Czasem myślę: czy powinnam była wcześniej powiedzieć „dość”? Czy rodzina zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? A może to właśnie miłość polega na tym, żeby umieć postawić granice?
Czy wy też kiedyś czuliście się niewidzialni dla swoich bliskich?