Serce większe niż dom: Historia Anny, matki szóstki dzieci z warszawskiej Pragi
— Anka, nie możesz być poważna! — głos mojego męża, Piotra, odbijał się echem po kuchni. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. Za oknem padał deszcz, a krople spływały po szybie jak łzy. — Przecież mamy już czwórkę dzieci! Ledwo wiążemy koniec z końcem!
Spojrzałam na niego. W jego oczach widziałam strach i zmęczenie. Ale w mojej głowie wciąż brzmiały słowa pani Ireny z dołu: „Marek nie żyje. Dzieci zostały same. Nikt ich nie chce.”
Nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w sufit, słysząc ciche pochrapywanie naszych dzieci za ścianą. W myślach widziałam małą Zosię i jej brata Kacpra — tych samych, których czasem widywałam na podwórku, jak biegali za piłką. Ich matka odeszła rok temu, Marek był sam. Teraz nie było już nikogo.
Rano zadzwoniłam do opieki społecznej. Głos w słuchawce był chłodny i rzeczowy:
— Pani Anno, sytuacja jest trudna. Dzieci trafią do domu dziecka, jeśli nikt się nimi nie zajmie.
Wiedziałam, co muszę zrobić. Ale nie wiedziałam, jak powiedzieć to Piotrowi i naszym dzieciom.
Wieczorem zebrałam wszystkich w salonie. Najstarsza Ola spojrzała na mnie podejrzliwie:
— Mamo, co się stało?
— Kochani… — zaczęłam, a głos mi się załamał. — Zosia i Kacper zostali sami. Chciałabym, żeby zamieszkali z nami.
Zapadła cisza. Słychać było tylko tykanie zegara i szum ulicy za oknem.
— Ale… gdzie będą spać? — zapytał Michał.
— Przecież ledwo mieścimy się w trójkę w jednym pokoju! — dodała Basia.
Piotr patrzył na mnie bez słowa. Wiedziałam, że walczy ze sobą. W końcu wyszedł do kuchni, trzaskając drzwiami.
Przez kolejne dni dom wypełnił się napięciem. Piotr milczał, dzieci były rozdrażnione. Ja załatwiałam formalności — rozmowy z opieką społeczną, wizyty kuratora, podpisywanie papierów. Czułam się jak automat.
W końcu nadszedł dzień, kiedy Zosia i Kacper mieli do nas przyjechać. Stałam w oknie i patrzyłam na podwórko. Zobaczyłam ich — trzymali się za ręce, a pani z opieki prowadziła ich do naszej klatki.
Otworzyłam drzwi. Zosia miała wielkie oczy pełne strachu. Kacper tulił do siebie pluszowego misia.
— Cześć kochani — powiedziałam cicho. — Chodźcie do środka.
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Dzieci płakały nocami, bały się zostawać same w pokoju. Moje dzieci były zazdrosne — Ola przestała ze mną rozmawiać, Basia zamknęła się w sobie.
Piotr coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy. Widziałam, że jest mu ciężko zaakceptować nową sytuację.
Pewnego wieczoru usiadłam obok niego na kanapie.
— Piotrze… Ja wiem, że to trudne. Ale czy naprawdę możemy pozwolić, żeby te dzieci trafiły do domu dziecka?
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
— Anka… Ja po prostu się boję. Boję się, że nie damy rady. Że stracimy siebie nawzajem.
Przytuliłam go mocno.
— Może właśnie teraz musimy być silniejsi niż kiedykolwiek.
Minęły miesiące. Powoli zaczęliśmy tworzyć nową codzienność. Zosia coraz częściej się uśmiechała, Kacper przestał moknąć łóżko w nocy. Ola zaczęła pomagać młodszym przy lekcjach, Basia rysowała dla wszystkich laurki.
Ale nie wszystko było jak z bajki. Sąsiedzi szeptali za plecami: „Po co jej to było? Przecież sama ledwo daje radę.” Moja mama zadzwoniła pewnego dnia:
— Aniu, czy ty zwariowałaś? Przecież nie masz pieniędzy na własne dzieci!
Płakałam wtedy długo. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.
Najgorszy był dzień, kiedy Piotr wrócił późno i powiedział:
— Dostałem propozycję pracy w Niemczech. Dobrze płatną… Ale musiałbym wyjechać na pół roku.
Zamarłam.
— I co z nami?
— Nie wiem… Może to jedyna szansa, żebyśmy wyszli na prostą.
Zostałam sama z szóstką dzieci i lękiem o przyszłość. Każdego dnia walczyłam o uśmiech na ich twarzach i o to, żeby nie zabrakło chleba na stole.
Czasem siadałam wieczorem przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, ile jeszcze wytrzymam. Czy zrobiłam dobrze? Czy moje serce naprawdę jest większe niż nasz mały dom?
Dziś wiem jedno: miłość nie zna granic ani metrażu mieszkania. Ale czy każdy byłby gotów poświęcić wszystko dla obcych dzieci? Czy wy byście potrafili?