Nie wiedzieliśmy, co się stanie, gdy wysłaliśmy dzieci do babci – historia jednej decyzji, która rozdarła naszą rodzinę
– Mamo, kiedy wrócimy do domu? – głos Antka drżał, choć starał się być dzielny. W tle słyszałam śmiech mojej mamy, która próbowała odciągnąć go od telefonu.
Zacisnęłam powieki. Nie chciałam, żeby słyszał mój płacz. Marko stał w kuchni, zgarbiony nad stołem, licząc po raz kolejny rachunki. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż krzyk.
Dwa lata temu byliśmy innymi ludźmi. Wierzyliśmy, że wszystko można naprawić ciężką pracą i dobrymi chęciami. Kiedy pojawiła się okazja na większe mieszkanie na nowym osiedlu w Warszawie, nie wahaliśmy się długo. – To dla dzieci – powtarzał Marko, a ja przytakiwałam, choć w środku ściskał mnie strach.
Kredyt hipoteczny był ogromny. Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak na bombie zegarowej. Każda rata była jak wyrok. Dzieci – Antek i Zosia – zaczęły zauważać nasz niepokój. Zosia przestała spać spokojnie, Antek zamknął się w sobie. Pewnego wieczoru, kiedy usłyszałam, jak Zosia szlocha przez sen, podjęliśmy decyzję: wysyłamy dzieci na wieś do mojej mamy. – Tam będą szczęśliwsze – przekonywałam siebie i Marka.
Mama przyjęła ich z otwartymi ramionami. – Dajcie im trochę normalności – powiedziała przez telefon. – Wy ogarnijcie swoje sprawy.
Tylko że nasze sprawy nie chciały się ogarnąć. Praca Marka stała się jeszcze bardziej stresująca. Ja zaczęłam brać nadgodziny w biurze rachunkowym, żeby dorobić do raty. W domu byliśmy jak dwa cienie mijające się w korytarzu. Czasem łapałam się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o czymś innym niż pieniądze.
Dzieci dzwoniły codziennie. Na początku były podekscytowane – kury, koty, ogród, babcia piekąca szarlotkę. Ale po kilku tygodniach coś się zmieniło. Antek zaczął zadawać pytania: – Dlaczego nie możemy wrócić? Czy już nas nie chcecie?
Zosia przestała mówić przez telefon w ogóle. Mama próbowała mnie uspokoić: – Daj im czas. Ale ja czułam, że tracę dzieci.
Pewnego dnia pojechaliśmy do nich na weekend. Zosia nie chciała mnie przytulić. Stała w kącie pokoju i patrzyła na mnie jak na obcą osobę. Antek był chłodny, zamknięty w sobie. Mama patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Oni potrzebują rodziców, nie pieniędzy.
Wróciliśmy do Warszawy w milczeniu. Marko pierwszy raz od dawna wybuchł:
– Po co nam to wszystko? Po co ten kredyt, skoro dzieci nas nienawidzą?
Nie miałam odpowiedzi.
Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O pieniądze, o dzieci, o to kto zawinił bardziej. Każda rozmowa kończyła się łzami albo trzaskaniem drzwiami.
W pracy przestałam być sobą. Szefowa zwróciła mi uwagę:
– Pani Marto, jest pani rozkojarzona. Coś się dzieje?
Nie umiałam odpowiedzieć.
W końcu mama zadzwoniła wieczorem:
– Marta, Antek płacze codziennie przed snem. Zosia zaczęła moczyć się w nocy. Musicie coś zrobić.
Z Markiem usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– Może powinniśmy sprzedać mieszkanie? – zaproponował cicho.
– I wrócić do starego życia? Do ciasnoty i hałasu?
– Ale razem…
Nie wiedziałam już, co jest lepsze: piękne mieszkanie bez dzieci czy stary blok z nimi pod jednym dachem.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy w zawieszeniu. Każdy dzień był walką z własnym sumieniem i rachunkami do zapłacenia.
Aż pewnego dnia Antek zadzwonił i powiedział:
– Mamo, ja już nie chcę być u babci. Chcę wrócić do domu… nawet jeśli tam jest ciasno.
Serce mi pękło.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem i podjęliśmy decyzję: sprzedajemy mieszkanie. Stracimy pieniądze, może nawet część oszczędności życia… ale odzyskamy dzieci.
Dziś piszę to już z naszego starego mieszkania na Pradze. Jest głośno, ciasno i czasem brakuje miejsca przy stole… ale jesteśmy razem.
Czasem patrzę na Marka i widzę w jego oczach cień żalu za tym wszystkim, co mogliśmy mieć. Ale potem słyszę śmiech Zosi i Antka bawiących się w pokoju obok i wiem, że wybraliśmy dobrze.
Czy naprawdę warto poświęcać rodzinę dla lepszego standardu życia? Czy szczęście można zmierzyć metrażem mieszkania albo ilością zer na koncie? Może najważniejsze jest po prostu być razem… nawet jeśli czasem jest trudno.