„W kolejce do apteki usłyszałam znajomy głos”: Spotkanie po czterdziestu latach, które zmieniło wszystko

– Przepraszam, czy mogłaby pani przesunąć się o krok? – usłyszałam za plecami głos, który sprawił, że serce zamarło mi w piersi. Stałam w kolejce do apteki, ściskając w dłoni receptę na leki dla męża. Wokół panował zwykły chaos: ktoś kaszlał, ktoś narzekał na ceny, starsza pani przed ladą dopytywała o tańszy zamiennik. Ale ja nie słyszałam już nic poza tym jednym głosem. Głębszym niż kiedyś, ale nie do pomylenia.

Odwróciłam się powoli, jakby bała się, że to tylko złudzenie. I wtedy zobaczyłam twarz, której nie widziałam od czterdziestu lat. Andrzej. Mój Andrzej. Ten sam, którego kochałam do szaleństwa na studiach, z którym planowałam wspólne życie, a potem… potem wszystko się rozpadło.

– Boże… – wyszeptałam. – Andrzej?

Uśmiechnął się niepewnie, jakby sam nie wierzył w to spotkanie. – Anka? To naprawdę ty?

Przez chwilę staliśmy jak sparaliżowani, niezdolni do ruchu ani słowa. Ludzie w kolejce zaczęli się niecierpliwić. Ktoś chrząknął znacząco. Przesunęłam się mechanicznie do przodu, a Andrzej stanął obok mnie.

– Minęło tyle lat… – zaczął cicho.

– Czterdzieści – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Czterdzieści lat i jeden dzień.

Zawsze pamiętałam tę datę. Dzień, w którym wyjechał z Poznania bez słowa pożegnania. Dzień, w którym dowiedziałam się od wspólnej koleżanki, że dostał pracę w Warszawie i postanowił zacząć nowe życie. Beze mnie.

– Anka… Ja…

– Nie tutaj – przerwałam mu drżącym głosem. – Zaczekaj na mnie przed apteką.

Odebrałam leki i wyszłam na zewnątrz. Andrzej stał pod ścianą, nerwowo bawiąc się kluczami od samochodu.

– Nie wiem nawet, od czego zacząć – powiedział cicho.

– Może od tego, dlaczego wtedy wyjechałeś? Bez słowa? – zapytałam ostrożnie, czując jak stare rany zaczynają krwawić.

Andrzej spuścił wzrok. – Bałem się. Dostałem propozycję pracy życia i… i nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Myślałem, że jeśli wyjadę szybko, będzie łatwiej…

– Łatwiej dla kogo? – przerwałam mu z goryczą. – Dla ciebie?

Westchnął ciężko. – Wiem, że cię skrzywdziłem. Próbowałem potem napisać list… Ale nie miałem odwagi go wysłać.

Przez chwilę milczeliśmy. W mojej głowie przewijały się obrazy: nasze spacery po Cytadeli, pierwsze wspólne wakacje nad Bałtykiem, wieczory spędzone na rozmowach o przyszłości… I ten jeden dzień, kiedy wszystko się skończyło.

– Wyszłam za mąż – powiedziałam nagle. – Mam dwóch synów. Mąż jest chory…

Andrzej skinął głową ze smutkiem. – Ja też mam rodzinę. Żona zmarła dwa lata temu. Córka mieszka za granicą.

Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Czułam narastające napięcie i żal za straconym czasem.

– Myślisz czasem o tym, co by było gdyby? – zapytał nagle.

Zaśmiałam się gorzko. – Codziennie. Ale życie to nie bajka.

Andrzej podszedł bliżej. – Może moglibyśmy… spotkać się na kawę? Pogadać? Bez zobowiązań.

Zawahałam się. W domu czekał na mnie mąż, który ostatnio coraz częściej zapomina moje imię. Synowie rzadko dzwonili, zajęci własnym życiem. A ja… ja byłam zmęczona samotnością wśród ludzi.

– Dobrze – odpowiedziałam cicho. – Ale tylko na kawę.

Usiedliśmy w pobliskiej kawiarni. Rozmawialiśmy długo: o dawnych czasach, o dzieciach, o tym, co nas bolało i czego żałujemy. Andrzej opowiadał o swojej żonie, o tym jak ciężko było mu po jej śmierci. Ja mówiłam o chorobie męża i o tym, jak trudno jest patrzeć na kogoś bliskiego, kto powoli gaśnie.

– Wiesz… – powiedział nagle Andrzej – Gdybyś wtedy pojechała ze mną do Warszawy…

Pokręciłam głową. – Nie wiem, czy byłabym szczęśliwsza. Może tak miało być?

Wyszliśmy z kawiarni razem. Pożegnaliśmy się pod moim blokiem.

– Może zadzwonię czasem? – zapytał niepewnie.

Uśmiechnęłam się smutno. – Może powinieneś.

Patrzyłam za nim długo, aż zniknął za rogiem ulicy. Wróciłam do mieszkania i długo siedziałam przy oknie, patrząc na szare niebo nad Poznaniem.

Czy można naprawić błędy sprzed lat? Czy drugie szanse naprawdę istnieją? A może pewne drzwi zamykają się na zawsze i trzeba nauczyć się żyć z tym, co zostało?