Cztery lata razem: Upokorzenie z powodu mojej wagi!

— Monika, nie możesz założyć tej sukienki — usłyszałam głos Pawła, zanim jeszcze zdążyłam się odwrócić do lustra. Stał w drzwiach naszej sypialni, opierając się o framugę z tym swoim wyrazem twarzy, który zawsze zwiastował kłopoty. — Wyglądasz… no, sama wiesz. — Jego wzrok przesunął się po moim ciele, zatrzymując się na biodrach. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. To był nasz czwarty wspólny rok, a ja po raz kolejny słyszałam od niego coś takiego.

Kazimierz Dolny to miasto, gdzie wszyscy się znają. Plotki rozchodzą się szybciej niż echo po Wiśle. Kiedyś myślałam, że to urok małych miejscowości — dziś wiem, że to przekleństwo. Każde słowo Pawła, każdy jego żart na temat mojej wagi, wracał do mnie echem w rozmowach z sąsiadkami, w spojrzeniach koleżanek z pracy w piekarni. „Monika znowu przytyła? Paweł taki przystojny, a ona…” — słyszałam za plecami.

Z Pawłem byliśmy razem cztery lata i trzy miesiące. Poznaliśmy się na festiwalu filmowym — on był wtedy wolontariuszem, ja przyszłam z koleżanką na pokaz starych polskich komedii. Z początku wydawał się czuły i troskliwy. Gotował dla mnie kolacje, przynosił kwiaty, śmiał się z moich żartów. Ale kiedy po roku zaczęłam przybierać na wadze — przez stres w pracy i chorobę tarczycy — coś się zmieniło. Najpierw były drobne uwagi: „Może nie jedz już tego pączka?”, „Wiesz, że powinnaś więcej się ruszać”. Potem przyszły żarty przy znajomych: „Monika to nasza domowa misia!”. Śmiali się wszyscy, a ja udawałam, że też mnie to bawi.

Najgorsze były święta u jego rodziców. Jego matka, pani Krystyna, zawsze patrzyła na mnie z góry. — Moniczko, może sałatki? Mięsa już chyba wystarczy — mówiła z uśmiechem tak słodkim, że aż mdliło. Paweł tylko kiwał głową i mrugał do niej porozumiewawczo. Czułam się wtedy jak intruz przy ich stole.

Moja własna rodzina nie była lepsza. Mama powtarzała: — Monika, musisz dbać o siebie! Tyle młodych dziewczyn chodzi po rynku, a ty? Z takim wyglądem nigdy nie znajdziesz porządnego chłopaka! Nie rozumiała, że ja już mam kogoś — choć coraz częściej zastanawiałam się, czy to naprawdę „ktoś” dla mnie.

Pamiętam dzień, kiedy wszystko pękło. Była sobota, miałam wolne w piekarni i postanowiłam zrobić dla Pawła niespodziankę — upiekłam jego ulubione ciasto drożdżowe z kruszonką. Kiedy wrócił do domu i zobaczył mnie przy stole, zamiast uśmiechu zobaczyłam grymas. — Znowu pieczesz? Nie sądzisz, że powinnaś trochę przystopować? — rzucił bez cienia żartu.

Wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam krzyczeć, płakać, wyrzucać mu wszystko: te lata upokorzeń, te spojrzenia pełne pogardy, te wieczne porównania do innych kobiet. On stał i patrzył na mnie jak na wariatkę. — Przesadzasz! Robię to dla twojego dobra! — bronił się.

Tydzień później spakowałam walizkę i wróciłam do rodziców. Mama była w szoku. — Co ty wyprawiasz? Przecież Paweł to taki dobry chłopak! — krzyczała za mną. Ale ja już nie słuchałam.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. W Kazimierzu Dolnym nie da się ukryć przed ludźmi. Sąsiadka spod trójki pytała: — A gdzie Paweł? Coś się stało? W pracy koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem albo z satysfakcją. Czułam się naga pod ich spojrzeniami.

Zaczęły się plotki: że to ja go zostawiłam przez inną kobietę; że Paweł znalazł sobie kogoś szczuplejszego; że jestem za gruba na miłość. Każdego dnia walczyłam ze sobą, żeby nie płakać przy ladzie w piekarni.

Najtrudniejsze były wieczory. Siedziałam na łóżku w swoim dawnym pokoju z dzieciństwa i patrzyłam na zdjęcia sprzed kilku lat — szczupła dziewczyna z szerokim uśmiechem i marzeniami o wielkiej miłości. Kim teraz jestem?

Pewnego dnia przyszła do mnie Ola, moja dawna przyjaciółka ze szkoły. — Monika, musisz coś zmienić. Nie możesz pozwolić im wszystkim decydować o twoim życiu! Chodź ze mną na spacer nad Wisłę — powiedziała stanowczo.

Szłyśmy długo brzegiem rzeki. Ola opowiadała mi o swoich problemach: rozwód rodziców, utrata pracy… Zrozumiałam wtedy, że każdy niesie swój ciężar — dosłownie i w przenośni.

Zaczęłam powoli wracać do siebie. Zapisałam się na zajęcia jogi w domu kultury (choć bałam się wyjść do ludzi). Poznałam tam panią Halinę — wdowę po piekarzu, która nauczyła mnie piec chleb bez drożdży i… bez wyrzutów sumienia.

Z czasem nauczyłam się patrzeć na siebie inaczej. Przestałam ważyć się codziennie i liczyć każdą kalorię. Zaczęłam czytać książki o samoakceptacji i rozmawiać z psychologiem online (bo w Kazimierzu Dolnym nie ma specjalisty od takich spraw).

Paweł próbował jeszcze wrócić. Przyszedł raz pod mój dom z bukietem róż i przeprosinami na ustach. — Monika, przesadziłem… Tęsknię za tobą… — mówił cicho.

Spojrzałam mu wtedy prosto w oczy i powiedziałam: — Nie tęsknisz za mną, tylko za kimś, kim chciałeś mnie uczynić.

Dziś wiem jedno: nikt nie ma prawa oceniać mojej wartości przez pryzmat kilogramów czy wyglądu. Ale czy naprawdę potrafimy być silni wobec presji otoczenia? Czy można nauczyć się kochać siebie w świecie pełnym oczekiwań?

Czasem patrzę na Wisłę i myślę: ile kobiet czuje się tak jak ja? Ilu ludzi boi się być sobą przez to, co powiedzą inni? Może warto o tym rozmawiać…