Kasiu, ja cię bardzo kocham. Ale nie chcę już załatwiać twojego życia: Opowieść matki, która musi pozwolić córce dorosnąć
– Kasiu, ja cię bardzo kocham. Ale nie chcę już załatwiać twojego życia – powiedziałam to wczoraj wieczorem, patrząc jej prosto w oczy. Jej twarz, zawsze taka delikatna i pełna dziecięcej ufności, nagle stężała. Przez chwilę miałam wrażenie, że znowu widzę moją małą dziewczynkę, która zaraz się rozpłacze, bo ktoś zabrał jej ulubioną lalkę. Ale Kasia ma już trzydzieści lat. I to ja muszę się nauczyć pozwolić jej płakać.
Zawsze chciałam być dobrą matką. Taką, której dziecko może ufać, na którą może liczyć. I przez trzydzieści lat byłam. Nie żałuję ani jednego dnia, ani jednej nieprzespanej nocy, ani jednej sprawy, którą musiałam „załatwić” za moją córkę. Kasia była dzieckiem wymagającym – bardzo wrażliwa, lękliwa, wszystko przeżywała głęboko. Bała się zmian, nie lubiła występować publicznie, płakała, kiedy ktoś podnosił głos. W szkole zawsze stałam za nią murem – rozmawiałam z nauczycielami, tłumaczyłam jej nieobecności, pisałam usprawiedliwienia. Gdy miała problem z koleżankami, dzwoniłam do ich matek. Kiedy nie mogła zasnąć przez stres przed klasówką, siedziałam przy niej całą noc.
Mój mąż, Andrzej, często powtarzał: „Za bardzo ją chronisz. Musi się nauczyć radzić sobie sama”. Ale ja nie umiałam inaczej. Może dlatego, że sama w dzieciństwie czułam się taka samotna? Moja mama była chłodna i wymagająca – nigdy nie przytuliła mnie bez powodu, nigdy nie powiedziała: „Jestem z ciebie dumna”. Przysięgłam sobie wtedy, że moje dziecko nigdy nie poczuje się tak opuszczone jak ja.
Ale czy nie przesadziłam? Czy moja miłość nie stała się dla Kasi klatką?
Kiedy skończyła studia – oczywiście wybrane przeze mnie, bo „przecież po filologii polskiej nie znajdziesz pracy” – pomogłam jej znaleźć pierwszą pracę w urzędzie miasta. Zorganizowałam rozmowę kwalifikacyjną przez znajomą z liceum. Kasia była wdzięczna, ale widziałam w jej oczach ulgę pomieszaną z rezygnacją. Pracuje tam do dziś – cicha, sumienna, niezauważalna.
Związków unikała jak ognia. Każda próba kończyła się łzami i telefonem do mnie: „Mamo, on mnie nie rozumie…” albo „Mamo, boję się…”. Zawsze byłam na posterunku – gotowa przyjechać w środku nocy, zrobić herbatę z melisą i przytulić ją jak wtedy, gdy miała pięć lat.
Ale ostatnio coś się zmieniło. Może to ja się zmieniłam? Może po prostu jestem zmęczona? Albo może zobaczyłam w niej coś, czego wcześniej nie chciałam widzieć – dorosłą kobietę uwięzioną w ciele przestraszonej dziewczynki.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie zapłakana:
– Mamo, szefowa znowu na mnie nakrzyczała! Powiedziała, że jestem za mało asertywna i że powinnam sama rozwiązywać konflikty w zespole! Ja tego nie umiem! Mamo, możesz do niej zadzwonić i wyjaśnić?
Poczułam w sercu znajome ukłucie – tę mieszaninę współczucia i irytacji. Ile jeszcze razy będę musiała „ratować” Kasię? Ile jeszcze razy będę tłumaczyć światu jej lęki?
– Kasiu… – zaczęłam ostrożnie – Ja cię bardzo kocham. Ale nie chcę już załatwiać twojego życia.
Zapadła cisza. Słyszałam tylko jej oddech po drugiej stronie słuchawki.
– Ale… mamo… ja sobie nie poradzę…
– Poradzisz sobie. Jesteś dorosła. Musisz spróbować.
Rozłączyła się bez słowa.
Całą noc przewracałam się z boku na bok. Andrzej spał spokojnie obok mnie – on już dawno pogodził się z tym, że Kasia jest inna niż reszta świata. Ale ja czułam się rozdarta na pół. Czy jestem złą matką? Czy powinnam była znów interweniować? Czy to już czas pozwolić jej upaść?
Rano zadzwoniła teściowa:
– Słyszałam, że Kasia miała trudny dzień w pracy. Może powinnaś do niej pojechać?
– Nie mogę – odpowiedziałam cicho. – Musi sama sobie poradzić.
Teściowa westchnęła ciężko:
– Wiesz… czasem miłość to pozwolenie na ból.
Przez cały dzień myślałam o tych słowach. Przypominały mi się wszystkie chwile z dzieciństwa Kasi – jej pierwszy dzień w przedszkolu (płacz przez trzy godziny), pierwszy występ na szkolnej akademii (omdlenie ze stresu), pierwsza samodzielna podróż autobusem (telefon co pięć minut: „Mamo, czy dobrze jadę?”). Zawsze byłam obok. Zawsze gotowa złapać ją zanim upadnie.
Ale czy to naprawdę jest miłość? Czy może tylko strach przed tym, że ona sobie nie poradzi?
Wieczorem zadzwoniła Kasia:
– Mamo… próbowałam dziś porozmawiać z szefową sama. Było strasznie… ale chyba trochę mi ulżyło.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Jestem z ciebie dumna – wyszeptałam.
Po raz pierwszy od lat poczułam coś dziwnego – ulgę pomieszaną ze smutkiem. Moja córka dorasta. A ja muszę nauczyć się być matką dorosłej kobiety.
Czy można kochać za bardzo? Czy czasem miłość nie oznacza właśnie tego, żeby pozwolić odejść? Ciekawa jestem… jak wy byście postąpili na moim miejscu?