Między milczeniem a krzykiem: Jak ciąża synowej zniszczyła naszą rodzinę

— Naprawdę nie rozumiesz, że twoja obecność mnie denerwuje? — wrzasnęła Kinga, trzaskając drzwiami kuchennymi tak mocno, że aż podskoczyły szklanki na stole. Stałam tam, z rękami zanurzonymi w pianie, próbując zmyć naczynia po obiedzie, który przygotowałam specjalnie dla niej. Dla niej i mojego syna Bartosza. Ale ona nawet nie spojrzała na talerz, tylko od razu zaczęła narzekać, że ziemniaki są za słone, a mięso za suche.

Mój mąż, Andrzej, siedział przy stole z gazetą, udając, że nie słyszy. Bartosz stał w progu i patrzył na mnie z tym swoim pustym wzrokiem. — Mamo, daj spokój — powiedział cicho, jakby to ja byłam winna całej tej sytuacji. — Kinga jest w ciąży. Musisz być bardziej wyrozumiała.

Wyrozumiała? Ile jeszcze miałam znosić? Przed ciążą Kinga była chłodna i wyniosła, ale przynajmniej nie wybuchała złością przy każdej okazji. Teraz każdy dzień był jak pole minowe. Nigdy nie wiedziałam, kiedy wybuchnie kolejna awantura. Próbowałam rozmawiać z Bartoszem, ale on tylko wzruszał ramionami i powtarzał: — To hormony. Przejdzie jej po porodzie.

Ale ja już nie miałam siły czekać. Każdego dnia czułam się coraz bardziej obca we własnym domu. Kinga mieszkała z nami od roku, odkąd Bartosz stracił pracę w Poznaniu i wrócili do naszego małego miasteczka. Myślałam wtedy, że to będzie dla nas szansa na odbudowanie rodzinnych więzi. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć wnuki pod ręką, żeby dom znów tętnił życiem. Tymczasem czułam się jak intruz.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi ich sypialni płacz Kingi. — Nie chcę tu mieszkać! — szlochała. — Twoja matka mnie nienawidzi! — To nieprawda — próbował ją uspokoić Bartosz. — Po prostu jest zmęczona…

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie jej słowa: „Twoja matka mnie nienawidzi”. Czy naprawdę tak wyglądałam w jej oczach? Czy byłam aż taką potworzycą?

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Kingą. Zaparzyłam jej ulubioną herbatę z malinami i zapukałam do drzwi ich pokoju. — Kingo, mogę wejść? — zapytałam nieśmiało.

Otworzyła drzwi z miną obrażonej księżniczki. — Czego chcesz?

— Chciałam tylko… przeprosić, jeśli poczułaś się urażona…

Nie pozwoliła mi dokończyć. — Nie musisz udawać! Wiem, że mnie nie lubisz! Wszystko robisz na pokaz!

Poczułam łzy pod powiekami. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale ona już zamknęła mi drzwi przed nosem.

Wieczorem Andrzej próbował mnie pocieszyć. — Daj im czas. Młodzi muszą się dotrzeć.

Ale ja wiedziałam, że to nie jest zwykły konflikt pokoleń. Kinga była coraz bardziej agresywna. Potrafiła wykrzyczeć mi w twarz najgorsze obelgi: że jestem starą babą bez życia, że trzymam syna pod pantoflem, że jestem zazdrosna o jej szczęście.

Najgorsze było jednak to, że Bartosz nigdy nie stanął po mojej stronie. Nawet wtedy, gdy Kinga rzuciła we mnie kubkiem i rozbiła go o ścianę. — Mamo, przestań ją prowokować — powiedział tylko.

Czułam się zdradzona przez własne dziecko. Zawsze byłam dla niego opoką: pomagałam mu w nauce, wspierałam po rozstaniach, płakałam razem z nim po śmierci jego psa. A teraz stał obok kobiety, która mnie upokarzała i udawał, że nic się nie dzieje.

Zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Chodziłam na długie spacery po lesie za domem, żeby nie słyszeć ich kłótni i krzyków Kingi. Sąsiedzi zaczęli pytać: — Co się dzieje u was w domu? Słychać was na całą ulicę…

Wstydziłam się tego wszystkiego. W małym miasteczku ludzie szybko wyczuwają cudze nieszczęście.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Maria z Gniezna.

— Haniu, musisz coś zrobić! Nie możesz pozwolić się tak traktować!

— Ale co mam zrobić? To mój syn…

— Twój syn jest dorosły! Jeśli nie potrafi cię obronić, musisz zadbać o siebie!

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.

W końcu zebrałam się na odwagę i postawiłam sprawę jasno podczas rodzinnej kolacji.

— Nie mogę dłużej tak żyć — powiedziałam drżącym głosem. — Jeśli sytuacja się nie zmieni, wyprowadzę się do siostry.

Andrzej spojrzał na mnie z przerażeniem. Bartosz spuścił wzrok. Tylko Kinga uśmiechnęła się kpiąco.

— Proszę bardzo! Może wtedy wreszcie będziemy mieli spokój! — rzuciła.

Wyszłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo i cicho, żeby nikt nie słyszał.

Minęły dwa tygodnie od tej rozmowy. Nikt ze mną nie rozmawiał o tamtym wieczorze. Bartosz unikał mnie wzrokiem, Andrzej udawał, że wszystko jest po staremu, a Kinga… była coraz bardziej nieznośna.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę jestem taka okropna? Czy można kochać dziecko tak bardzo, że aż traci się samego siebie? A może czasem trzeba pozwolić odejść – nawet jeśli boli to bardziej niż najgorszy krzyk?