Kiedy wreszcie odważysz się żyć dla siebie – historia Agnieszki i Krzysztofa oczami chrzestnej

– Agnieszka, nie możesz tak dalej żyć! – krzyknęłam do słuchawki, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Była środa wieczór, a ja po raz kolejny słuchałam jej cichego płaczu. Znowu Krzysztof wrócił pijany, znowu rzucał talerzami i wykrzykiwał, że jest nikim. Siedziałam na kanapie w swoim mieszkaniu na warszawskim Mokotowie i ściskałam telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

Agnieszka jest moją przyjaciółką od liceum, a od chrztu mojej córki także matką chrzestną. Zawsze była tą silną – przynajmniej tak myśleli wszyscy dookoła. Wysoka blondynka z błyskiem w oku, która potrafiła rozbawić całą klasę jednym żartem. Ale odkąd wyszła za Krzysztofa, coś w niej zgasło. On był przystojny, czarujący – na początku. Potem okazało się, że nie potrafi utrzymać pracy dłużej niż miesiąc. Zamiast szukać nowej, całymi dniami siedział w domu, narzekał na rząd, na sąsiadów, na nią. A kiedy nie narzekał, to flirtował z każdą kobietą w okolicy.

Przez lata próbowałam ją przekonać, żeby odeszła. Ale ona zawsze powtarzała: „Co ludzie powiedzą? Przecież ślubowaliśmy przed Bogiem”. W polskiej rodzinie to nie jest takie proste – rozwód to wstyd, porażka. Jej matka powtarzała: „Wytrzymaj dla dzieci”, a teściowa tylko dolewała oliwy do ognia: „Krzysiek to dobry chłopak, tylko ma trudny czas”.

Aż kilka dni temu zadzwoniła do mnie o szóstej rano. Głos miała spokojny jak nigdy wcześniej. „Zrobiłam to. Spakowałam się i wyszłam. Jestem u ciebie pod blokiem”. Wybiegłam na klatkę schodową w piżamie i zobaczyłam ją – z jedną walizką i podkrążonymi oczami. Przytuliłyśmy się mocno, a ona pierwszy raz od lat się uśmiechnęła.

Przez kolejne dni mieszkała u mnie. Moja córka była zachwycona – „Ciocia Aga zostaje na noc!” – ale ja widziałam, jak bardzo jest rozbita. Wieczorami siedziałyśmy przy kuchennym stole i rozmawiałyśmy godzinami. Wspominałyśmy stare czasy – pierwsze wagary, wyjazdy nad morze, nasze marzenia o wielkim świecie. Agnieszka mówiła cicho:

– Myślisz, że jeszcze kiedyś będę szczęśliwa? Że ktoś mnie pokocha?

– Najpierw musisz pokochać siebie – odpowiedziałam.

Ale życie nie jest bajką. Krzysztof dzwonił codziennie. Najpierw błagał o powrót, potem groził sądem i odbieraniem dzieci. W końcu zaczął pisać do jej rodziców, do wspólnych znajomych. Plotki rozeszły się po rodzinie jak pożar. Jej matka przyszła do mnie z pretensjami:

– Jak mogłaś ją namawiać do rozwodu? Przecież ona ma dzieci! Co teraz będzie?

Patrzyłam na tę kobietę i nie mogłam uwierzyć, że matka może być tak ślepa na cierpienie własnej córki. Agnieszka zamknęła się wtedy w pokoju i płakała przez pół nocy.

Najgorsze przyszło tydzień później. Krzysztof pojawił się pod moim blokiem. Widziałam go przez okno – stał przy samochodzie i palił papierosa za papierosem. Zadzwonił domofonem:

– Wpuść mnie! Chcę porozmawiać z żoną!

Serce mi waliło jak młotem. Bałam się go – wiedziałam, do czego jest zdolny. Zadzwoniłam po policję. Przyjechali szybko, ale on już zdążył nakrzyczeć na Agnieszkę przez domofon:

– Zniszczę cię! Zabiorę ci wszystko!

Po tej nocy Agnieszka była jak cień samej siebie. Ale coś się zmieniło – już nie płakała bez końca. Zaczęła szukać pracy, chodzić na rozmowy kwalifikacyjne. Pomagałam jej pisać CV, opowiadałam o swoich znajomych z biura, którzy też kiedyś zaczynali od zera.

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem na balkonie z kubkami herbaty.

– Wiesz co? – powiedziała nagle Agnieszka – Chyba pierwszy raz od lat czuję się wolna. Boję się jutra, ale przynajmniej wiem, że to moje jutro.

Uśmiechnęłam się do niej przez łzy.

Dziś minął miesiąc odkąd Agnieszka odeszła od Krzysztofa. Wynajęła małe mieszkanie na Ursynowie, dzieci powoli przyzwyczajają się do nowej rzeczywistości. Krzysztof dalej robi problemy – alimenty płaci nieregularnie, czasem przychodzi pod szkołę dzieci i próbuje je przekupić słodyczami. Ale Agnieszka już się nie boi. Ma wsparcie psychologa i grupy wsparcia dla kobiet po rozwodzie.

Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: ile jeszcze kobiet w Polsce tkwi w takich związkach? Ile z nich boi się zrobić ten pierwszy krok? Czy naprawdę musimy poświęcać swoje życie dla opinii sąsiadów i rodziny? A może najwyższy czas zacząć żyć dla siebie?