34 lata razem, a potem wszystko runęło: Historia Marii i Zbyszka

Zanim jeszcze zdążyłam postawić czajnik na gazie, usłyszałam trzask drzwi. Zbyszek wrócił wcześniej z pracy, choć ostatnio coraz częściej zdarzało mu się zostawać po godzinach. Wszedł do kuchni, nie patrząc mi w oczy, i rzucił klucze na stół. W powietrzu wisiało napięcie, które czułam od kilku dni – coś się zmieniło, choć nie potrafiłam tego nazwać. „Musimy porozmawiać” – powiedział cicho, a ja poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła.

Przez 34 lata byliśmy razem. Poznaliśmy się na studiach w Łodzi – ja, Maria, córka nauczycielki i kolejarza z Piotrkowa Trybunalskiego, on – Zbyszek, syn robotnika z Bałut. Nie mieliśmy nic prócz siebie i marzeń. Pracowaliśmy ciężko, żeby kupić mieszkanie na Retkini, potem dom pod Pabianicami. Wychowaliśmy dwójkę dzieci: Agatę i Pawła. Przeżyliśmy śmierć mojej mamy, chorobę jego ojca, bezrobocie w latach 90., emigrację syna do Anglii. Byłam pewna, że nic nas nie złamie.

Ale tego dnia wszystko się rozpadło.

– Maria… – zaczął Zbyszek, kręcąc nerwowo obrączką na palcu. – Ja… ja już tak nie mogę. Duszę się tutaj. Potrzebuję czegoś innego.

– Czego innego? – zapytałam, czując jak drżą mi ręce.

– Kogoś innego – odpowiedział po chwili ciszy.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły żart. Ale on patrzył na mnie poważnie, z tym chłodnym spokojem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam.

– Poznałem kogoś… – dodał cicho.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. Siedziałam w milczeniu, a łzy same płynęły mi po policzkach. Próbowałam sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy się śmialiśmy razem przy stole albo kiedy przytulił mnie bez powodu. Może to wszystko już dawno się skończyło?

Następnego dnia zadzwoniła Agata.

– Mamo, co się dzieje? Tata do mnie dzwonił… mówił coś o wyprowadzce?

Nie potrafiłam jej odpowiedzieć. W końcu wydukałam:

– Twój ojciec… on… ma kogoś.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Żartujesz? – spytała w końcu Agata z niedowierzaniem.

– Chciałabym.

Wieczorem Paweł zadzwonił z Londynu. Był wściekły:

– Jak on mógł ci to zrobić?! Po tylu latach?!

Nie miałam siły tłumaczyć mu, że nie wszystko jest czarno-białe. Że może ja też popełniłam błędy. Może za bardzo skupiłam się na dzieciach i wnukach? Może za rzadko pytałam Zbyszka o jego marzenia?

Przez kolejne dni dom zamienił się w pole bitwy. Zbyszek spał na kanapie w salonie. Unikaliśmy siebie jak ognia. Agata przyjechała z wnuczką i próbowała przemówić ojcu do rozsądku:

– Tato, przecież mama cię kocha! Co ty wyprawiasz?

Ale on tylko wzruszał ramionami:

– To nie takie proste, Aga…

W końcu wyznał prawdę: poznał Elżbietę na kursie komputerowym dla seniorów w miejskiej bibliotece. Była wdową po lekarzu, mieszkała sama na Teofilowie. Zaczęli rozmawiać o książkach, potem chodzili razem na spacery po parku na Zdrowiu. Zbyszek twierdził, że przy niej czuje się młody i ważny.

– A przy mnie co? Byłeś niewidzialny? – zapytałam z goryczą.

– Nie o to chodzi… Po prostu… z tobą wszystko jest przewidywalne. Elżbieta słucha mnie bez oceniania.

Te słowa bolały bardziej niż sama zdrada.

Wkrótce zaczęły się rodzinne konflikty. Moja siostra Basia zadzwoniła z pretensjami:

– Wiedziałam! On zawsze był egoistą! Mówiłam ci!

A potem teściowa – 87-letnia pani Janina – zadzwoniła do mnie z płaczem:

– Marysiu, co wy wyprawiacie? Ja już nie mam siły na te wasze awantury!

Wszyscy mieli swoje zdanie na temat naszego małżeństwa. Każdy wiedział lepiej ode mnie, co powinnam zrobić: walczyć o niego czy wyrzucić go za drzwi.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w kuchni i patrzyłam na stare zdjęcia: ślub w kościele św. Anny, pierwsza komunia Agaty, Paweł na studiach w Warszawie… Wszystko wydawało się takie odległe i nierealne.

Zbyszek wyprowadził się po tygodniu do Elżbiety. Zostawił mi dom i samochód – „żebyś miała spokój” – powiedział bez emocji. Ale jak tu mieć spokój, kiedy serce rozrywa tęsknota i żal?

Przez pierwsze miesiące żyłam jak automat: praca w bibliotece gminnej, zakupy w Biedronce, obiady dla siebie samej. Czasem dzwoniła Agata albo Basia – zawsze z tym samym pytaniem: „Jak się trzymasz?” Nie wiedziałam, co odpowiadać.

Najbardziej bolało mnie to, że wnuczka zaczęła pytać:

– Babciu, a gdzie dziadek?

Nie umiałam jej powiedzieć prawdy. Mówiłam tylko:

– Dziadek wyjechał na wakacje.

W końcu przyszedł dzień rozwodu. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w sądzie rejonowym w Łodzi jak obcy ludzie. On podpisał papiery bez mrugnięcia okiem. Ja płakałam całą drogę do domu.

Po rozwodzie rodzina podzieliła się na dwa obozy: jedni uważali mnie za ofiarę i namawiali do zemsty; inni twierdzili, że powinnam „wybaczyć i zapomnieć” dla dobra dzieci i wnuków. Nawet sąsiedzi mieli swoje zdanie:

– Pani Mario, niech pani nie płacze! On jeszcze wróci!

Ale ja już nie chciałam jego powrotu.

Pewnego dnia spotkałam Elżbietę w sklepie spożywczym. Stała przede mną przy kasie z koszykiem pełnym warzyw i jogurtów ekologicznych. Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem:

– Dzień dobry pani Mario.

Nie odpowiedziałam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić jej w twarz wszystkie swoje żale i pretensje. Ale powstrzymałam się – nie chciałam być taka jak ona.

Z czasem nauczyłam się żyć sama. Zapisałam się na zajęcia nordic walking dla seniorek w pobliskim domu kultury. Poznałam tam Halinę i Krystynę – obie po rozwodach, obie z podobnymi historiami. Razem chodzimy na spacery po lesie łagiewnickim i śmiejemy się z własnych nieszczęść.

Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem pustki i żalu. Ale wiem już jedno: życie nie kończy się po sześćdziesiątce ani po zdradzie męża. Można zacząć od nowa – choćby od małych rzeczy: nowej fryzury, wycieczki do teatru czy kawy z przyjaciółką.

Dziś patrzę na swoje odbicie w lustrze i pytam samą siebie: czy warto było tyle lat poświęcać dla kogoś, kto tak łatwo przekreślił naszą historię? A może to właśnie teraz jest mój czas? Co wy byście zrobili na moim miejscu?