Cztery lata na moich barkach: Historia kobiety, która przestała wierzyć w miłość

— Marek, musimy porozmawiać. — Moje słowa zawisły w powietrzu jak ciężka kotara. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a on siedział przy stole z kubkiem kawy, patrząc gdzieś przez okno na szare, poznańskie niebo. Czułam, jak serce wali mi w piersi, a dłonie drżą. Wiedziałam, że ta rozmowa jest nieunikniona, ale bałam się jej od miesięcy.

— O czym znowu? — mruknął, nawet nie podnosząc wzroku. — Przecież wszystko jest w porządku.

Zacisnęłam zęby. — Nie, Marek. Nic nie jest w porządku. Od czterech lat utrzymuję nasz dom sama. Ty nie masz pracy, nie szukasz jej nawet. Ja już nie daję rady.

W końcu spojrzał na mnie, z irytacją. — Przesadzasz. Przecież staram się…

— Starasz się? — przerwałam mu, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Od miesięcy słyszę tylko obietnice. „Jutro wyślę CV”, „Zadzwonię do tego znajomego”… Ale nic się nie zmienia! Marek, ja już nie mam siły!

Wstał gwałtownie, przewracając krzesło. — To teraz będziesz mi wypominać? To ja jestem problemem? — krzyknął.

— Tak! — wybuchłam. — Jesteś problemem! Boję się wracać do domu, bo wiem, że znowu zobaczę cię w piżamie przed komputerem! Ja pracuję po dwanaście godzin dziennie, a ty nawet nie potrafisz zrobić zakupów!

Zapadła cisza. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby pierwszy raz słyszał te słowa. A przecież mówiłam mu to już tyle razy — tylko ciszej, delikatniej, z nadzieją, że coś się zmieni.

Marek był ode mnie starszy o osiem lat. Kiedy się poznaliśmy, imponował mi swoją pewnością siebie i poczuciem humoru. Był duszą towarzystwa, miał plany i marzenia. Wierzyłam, że razem możemy wszystko. Ale potem stracił pracę — najpierw jedną, potem drugą. Na początku wspierałam go bezwarunkowo: „To tylko chwilowy kryzys”, powtarzałam sobie i jemu. Ale ta chwila trwa już cztery lata.

Moja mama mówiła: „Agnieszka, nie możesz ciągnąć wszystkiego sama”. Tata tylko milczał i patrzył na mnie z troską podczas niedzielnych obiadów. Brat śmiał się gorzko: „No i co, księżniczko? Myślałaś, że złapałaś Pana Boga za nogi?”. Bolało mnie to wszystko, ale najbardziej bolała obojętność Marka.

Dziś po raz pierwszy zebrałam się na odwagę i zażądałam od niego pieniędzy na rachunki.

— Marek, musisz mi dać coś na czynsz. Nie stać mnie już na wszystko.

Spojrzał na mnie z pogardą. — Skąd mam ci dać? Może sprzedam nerkę? — rzucił sarkastycznie.

— Nie żartuj sobie ze mnie! — krzyknęłam. — Może czas w końcu dorosnąć?

Wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałam sama w kuchni, z uczuciem pustki i rozpaczy. Oparłam się o blat i pozwoliłam łzom płynąć swobodnie po policzkach.

Wieczorem zadzwoniła do mnie mama.

— Agnieszka… wszystko w porządku?

Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale głos mi się załamał.

— Mamo… ja już nie wiem co robić… On mnie niszczy…

— Kochanie… musisz pomyśleć o sobie. Ile jeszcze wytrzymasz?

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę mieszkania. Marek wrócił późno, śmierdział piwem i nawet nie spojrzał w moją stronę. Zasnął na kanapie w salonie.

Następnego dnia poszłam do pracy jak zwykle — zmęczona, z podkrążonymi oczami. Koleżanka z biura zapytała:

— Wszystko okej?

Uśmiechnęłam się blado. — Tak, po prostu nie spałam dobrze.

Ale ona wiedziała swoje. Widziałam w jej oczach współczucie i coś jeszcze — może podziw? A może litość?

W pracy byłam perfekcyjna: raporty na czas, spotkania z klientami, uśmiech przyklejony do twarzy. Ale w środku czułam się pusta jak wydmuszka.

Wieczorem Marek próbował udawać, że nic się nie stało.

— Co na obiad? — zapytał tonem obrażonego dziecka.

— Nie wiem. Może sam coś ugotujesz? — odpowiedziałam chłodno.

Patrzył na mnie przez chwilę, potem wzruszył ramionami i poszedł do salonu.

Zaczęliśmy żyć obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień był taki sam: ja praca-dom-praca, on komputer-piłka-telewizor-piwo. Czasem myślałam o rozwodzie, ale bałam się samotności bardziej niż jego bezczynności.

Któregoś dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i usłyszałam jego rozmowę przez telefon:

— Stary, ona już mi truć zaczyna… Chyba będę musiał coś wymyślić…

Stałam za drzwiami i czułam jak serce mi pęka. To już nawet nie był smutek — to była rozpacz pomieszana z gniewem.

Wieczorem postawiłam sprawę jasno:

— Marek, jeśli nic się nie zmieni do końca miesiąca… wyprowadzisz się.

Spojrzał na mnie jakby pierwszy raz zobaczył we mnie kobietę z siłą.

— Ty chyba żartujesz?

— Nie żartuję. Mam dość bycia twoją matką i sponsorem.

Przez kolejne dni chodził naburmuszony, ale zaczął szukać pracy — przynajmniej tak mówił. Ja zaczęłam chodzić do psychologa. Potrzebowałam wsparcia kogoś z zewnątrz, bo rodzina miała już dość moich żali.

W końcu przyszedł dzień decyzji. Marek wrócił do domu z butelką taniego wina i powiedział:

— Znalazłem coś dorywczego… Ale to nie to samo co kiedyś…

Patrzyłam na niego i widziałam człowieka złamanego przez życie — ale też przez własną dumę i lenistwo.

— Marek… ja już nie chcę tak żyć…

Nie odpowiedział nic. Spakował kilka rzeczy i wyszedł bez słowa.

Zostałam sama w naszym mieszkaniu w Poznaniu. Przez pierwsze dni czułam ulgę pomieszaną ze strachem przed przyszłością. Ale potem przyszła cisza i spokój.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę kochałam Marka czy tylko bałam się być sama? I czy każda kobieta musi płacić tak wysoką cenę za lojalność?