Siedem lat pod jednym dachem z teściową: dlaczego moja siostra uważa, że wszyscy jej coś zawdzięczają – historia z polskiego domu

Już pierwszego wieczoru, kiedy usłyszałam trzask drzwi i zobaczyłam moją siostrę z walizką pod pachą, wiedziałam, że nasza rodzina znowu stanie na głowie. – „Ola, nie mam gdzie iść. Mama powiedziała, że mogę zostać na jakiś czas” – powiedziała Marta, nie patrząc mi w oczy. W jej głosie słyszałam żal, ale i coś jeszcze – tę znajomą nutę roszczenia, która przez całe życie sprawiała, że wszyscy wokół niej musieli się naginać.

Marta zawsze była inna. Młodsza ode mnie o cztery lata, od dziecka potrafiła rozczulać wszystkich wokół. Gdy coś jej nie wychodziło – a zdarzało się to często – winni byli nauczyciele, koleżanki, nawet pogoda. Mama powtarzała: „Ona jest wrażliwa, trzeba ją wspierać”. Tata milczał, a ja… ja próbowałam być tą rozsądną. Ale tamtego wieczoru, gdy Marta po raz kolejny uciekła od problemów – tym razem od męża i własnej odpowiedzialności – poczułam tylko zmęczenie.

Zaczęło się niewinnie. Po studiach Marta szybko wyszła za mąż za Pawła – chłopaka z sąsiedztwa. Wesele było huczne, kredyt na mieszkanie wzięty wspólnie z teściami Pawła. Przez chwilę wydawało się, że wszystko się ułoży. Ale Marta nie potrafiła odnaleźć się w dorosłości. Praca ją męczyła, obowiązki przytłaczały. Gdy urodziła się ich córka Zuzia, Marta niemal całkowicie przestała wychodzić z domu. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy, a ona narzekała na wszystko: na teściową, która „wtrąca się do wychowania”, na Pawła, który „nie rozumie jej zmęczenia”, na mnie – bo „mam lepiej”.

Po trzech latach Paweł spakował walizki i wyprowadził się do swojej matki. Marta została sama z Zuzią i… z pretensjami do całego świata. Wtedy właśnie mama zaproponowała jej pokój w swoim mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. „Na chwilę, aż stanie na nogi” – mówiła do mnie szeptem przez telefon. „Ola, ona sobie nie poradzi sama”.

Ale ta „chwila” trwała siedem lat.

Przez ten czas nasze rodzinne życie zamieniło się w niekończący się serial pełen awantur i cichych dni. Marta nie szukała pracy – tłumaczyła to opieką nad Zuzią i „trudnym okresem po rozstaniu”. Mama robiła zakupy, płaciła rachunki, odbierała wnuczkę z przedszkola. Ja pomagałam finansowo, bo „przecież jesteś starsza i masz stałą pracę” – jak mawiała mama.

Z czasem zaczęły się konflikty. Mama coraz częściej narzekała na zmęczenie i brak pieniędzy. Ja próbowałam rozmawiać z Martą:
– „Może spróbujesz chociaż dorabiać? Zuzia już chodzi do szkoły…”
– „Ty nic nie rozumiesz! Ty zawsze miałaś łatwiej! Ja nie mam nikogo!”

Wtedy jeszcze próbowałam tłumaczyć jej świat. Ale ona nie chciała słuchać.

Najgorsze przyszło po śmierci taty. Mama została sama z Martą i Zuzią. Ja mieszkałam już wtedy z mężem na Bemowie, ale niemal codziennie odbierałam telefony od mamy:
– „Ola, Marta znowu nie wróciła na noc… Ola, nie mam już siły… Ola, może ty z nią porozmawiasz?”

Któregoś dnia przyjechałam do mamy bez zapowiedzi. W kuchni siedziały obie – mama z podkrążonymi oczami i Marta z telefonem w ręku.
– „Marta, musimy porozmawiać” – zaczęłam stanowczo.
– „O czym? O tym, że wszyscy mnie zostawiliście? Że nikt mi nie pomaga?” – wybuchła Marta.
– „Pomagamy ci od lat! Mama płaci za wszystko! Ja też ci dawałam pieniądze! Kiedy weźmiesz odpowiedzialność za siebie?”
– „Nie masz prawa mnie oceniać! Ty zawsze byłaś ulubienicą taty! Tobie wszystko przychodziło łatwo!”

Mama próbowała nas uspokoić:
– „Dziewczyny, proszę was… Nie kłóćcie się…”
Ale było już za późno.

Od tamtej pory nasze relacje były coraz gorsze. Marta zaczęła rozsyłać rodzinie wiadomości o tym, jak bardzo jest skrzywdzona przez wszystkich wokół. Ciotki dzwoniły do mnie z pretensjami:
– „Olu, to przecież twoja siostra! Nie możesz jej tak zostawić!”
A ja coraz częściej płakałam po nocach ze złości i bezsilności.

W końcu mama zachorowała. Zdiagnozowano u niej nowotwór. Przez kilka miesięcy walczyłyśmy razem o każdy dzień – ja jeździłam z nią na chemioterapię, Marta… cóż, Marta była wtedy zajęta szukaniem nowego mieszkania przez internet i narzekaniem na „trudny los samotnej matki”.

Po śmierci mamy zostałyśmy same – ja i Marta. Zuzia miała wtedy dziesięć lat i coraz częściej pytała mnie:
– „Ciociu Olu, dlaczego mama jest taka smutna? Dlaczego krzyczy na babcię?”
Nie umiałam jej odpowiedzieć.

Mieszkanie po mamie odziedziczyłyśmy po połowie. Ja chciałam je sprzedać i podzielić pieniądze – marzyłam o własnym domu pod Warszawą. Marta stanowczo odmówiła:
– „Nie wyrzucisz mnie na bruk! To ja opiekowałam się mamą! Ty tylko przyjeżdżałaś od święta!”
To była nieprawda – ale kto by słuchał faktów?

Przez kolejne miesiące trwałyśmy w stanie zimnej wojny. Marta nie płaciła za czynsz ani media – twierdziła, że „nie ma z czego”. Ja płaciłam za nią, bo bałam się zadłużenia mieszkania. Mój mąż coraz częściej powtarzał:
– „Ola, musisz postawić granicę. Inaczej nigdy się to nie skończy”.
Ale jak postawić granicę własnej siostrze?

Pewnego dnia dostałam od Marty wiadomość:
– „Zamierzam wynająć pokój w twoim mieszkaniu studentom. Potrzebuję pieniędzy na życie”.
Byłam w szoku.
– „To nasze wspólne mieszkanie! Nie możesz tego zrobić bez mojej zgody!”
– „A ty co zrobiłaś dla mnie przez te lata? Tylko się wywyższasz!”

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą wściekłość.
Zadzwoniłam do prawnika i rozpoczęłam sprawę o zniesienie współwłasności.
Marta była wściekła:
– „Zniszczyłaś mi życie! Teraz naprawdę nie mam gdzie mieszkać!”
Ale ja już nie miałam siły tłumaczyć jej świata.

Dziś mieszkam z mężem i synkiem w małym domku pod Warszawą. Mieszkanie po mamie zostało sprzedane – połowę pieniędzy dostała Marta. Przez kilka miesięcy nie odzywała się do mnie wcale. Potem zaczęły przychodzić wiadomości:
– „Nie mam za co żyć… Pożyczysz mi trochę pieniędzy? Oddam jak tylko znajdę pracę…”
Nie odpowiedziałam.

Czasem budzę się w nocy i myślę o Zuzi – o tym, jak bardzo skrzywdziłyśmy ją naszymi konfliktami. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była bardziej wspierać Martę? Czy może właśnie to wsparcie sprawiło, że nigdy nie dorosła?

Patrzę na swoje dziecko i obiecuję sobie jedno: nigdy nie pozwolę mu uwierzyć, że świat coś mu jest winien.

Czy można naprawdę pomóc komuś, kto nie chce pomóc sam sobie? Czy rodzina powinna zawsze wybaczać i wspierać – nawet kosztem własnego szczęścia? Co wy byście zrobili na moim miejscu?