Noc, kiedy straciłem i odzyskałem Zosię: Opowieść o strachu, nadziei i rodzinnych ranach
— Nie śpij jeszcze, proszę… — szeptałem do Zosi, choć miała zaledwie trzy tygodnie i nie rozumiała słów. Jej powieki drgały, a oddech był płytki, jakby bała się oddychać głębiej. W pokoju panowała cisza, którą przerywał tylko szum starego kaloryfera i cichy płacz mojej żony, Magdy, zza ściany. Była druga w nocy. Wpatrywałem się w maleńką twarz Zosi, próbując nie dopuścić do siebie myśli, że coś jest nie tak. Ale wtedy to się stało.
Najpierw jej usta zsiniały. Potem przestała oddychać. Przez sekundę świat stanął w miejscu. Krzyknąłem:
— Magda! Dzwoń po karetkę!
Moje ręce drżały, kiedy próbowałem przypomnieć sobie instrukcje z kursu pierwszej pomocy. Ułożyłem Zosię na przedramieniu, delikatnie klepnąłem ją w plecy. Nic. Czułem, jak panika ściska mi gardło. Magda wbiegła do pokoju z telefonem przy uchu, jej twarz była biała jak ściana.
— Halo? Proszę przyjechać szybko! Moje dziecko nie oddycha! — krzyczała do słuchawki.
W tej chwili czas przestał istnieć. Byliśmy tylko my i Zosia, która leżała bezwładnie w moich ramionach. Przypomniałem sobie głos mojego ojca sprzed lat: „Nie panikuj, Tomek. Zawsze musisz być silny”. Ale jak być silnym, kiedy twoje dziecko umiera?
Karetka przyjechała po kilku minutach, które wydawały się wiecznością. Ratownik wyrwał mi Zosię z rąk. Stałem jak sparaliżowany, patrząc na Magdę, która osunęła się na podłogę i zaczęła szlochać. Widziałem w jej oczach strach i wyrzut: „Dlaczego nie zauważyłeś wcześniej? Dlaczego nie zrobiłeś więcej?”
Zabrali nas do szpitala na Banacha. W korytarzu czułem zapach środków dezynfekujących i widziałem ludzi, którzy patrzyli na nas ze współczuciem lub obojętnością. Lekarze zabrali Zosię na OIOM. Magda siedziała obok mnie na plastikowym krześle i nie odzywała się ani słowem. Chciałem ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
— To twoja wina — wyszeptała nagle. — Mówiłam ci, żebyś nie zostawiał jej samej nawet na chwilę.
Zamurowało mnie. Przypomniałem sobie własne dzieciństwo – matka wiecznie niezadowolona, ojciec wymagający i zimny. Nigdy nie byłem wystarczająco dobry. Teraz historia się powtarzała.
Godziny mijały powoli. Siedziałem na korytarzu i patrzyłem na drzwi do sali intensywnej terapii. Każdy lekarz wychodzący z tej sali wydawał mi się zwiastunem wyroku. W głowie miałem chaos: „Co jeśli jej nie uratują? Co jeśli już nigdy nie usłyszę jej płaczu?”
W pewnym momencie zadzwonił mój telefon. To była mama.
— Tomek? Co się dzieje? Magda napisała mi tylko „szpital”.
— Zosia… — głos mi się załamał — przestała oddychać.
— Synku, musisz być silny — powiedziała mechanicznie, jakby to była jedyna fraza, którą znała na takie okazje.
Chciałem krzyczeć: „Nie chcę być silny! Chcę tylko, żeby moja córka żyła!”
Po kilku godzinach lekarz wyszedł z sali.
— Państwa córka żyje — powiedział cicho. — Udało nam się ją uratować, ale musimy ją jeszcze obserwować przez kilka dni.
Magda wybuchnęła płaczem. Ja poczułem ulgę tak wielką, że aż rozbolały mnie mięśnie od napięcia. Ale radość szybko ustąpiła miejsca poczuciu winy i lękowi o przyszłość.
Wróciliśmy do domu po tygodniu. Magda była inna – zamknięta w sobie, milcząca. Unikała mojego wzroku, a każda rozmowa kończyła się kłótnią.
— Gdybyś był bardziej uważny… — zaczynała.
— Przestań! Robiłem wszystko, co mogłem! — wybuchałem.
W nocy słyszałem jej cichy płacz w łazience. Czułem się bezradny i winny jednocześnie. Próbowałem rozmawiać z nią o terapii, o tym, co przeżyliśmy, ale ona tylko wzruszała ramionami.
Zosia spała teraz w naszym łóżku – każde westchnienie czy ruch budził nas oboje. Żyliśmy w ciągłym napięciu. Zacząłem unikać domu – wracałem późno z pracy, tłumacząc się nadgodzinami.
Pewnego wieczoru Magda spakowała walizkę.
— Muszę wyjechać do mamy na kilka dni — powiedziała chłodno.
Zostałem sam z Zosią. Patrzyłem na nią przez całą noc, bojąc się zamknąć oczy choćby na chwilę. Myśli wracały do tamtej nocy – do momentu, gdy świat się zatrzymał.
Po kilku dniach Magda wróciła. Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.
— Musimy porozmawiać — zaczęła cicho. — Nie radzę sobie z tym wszystkim… Ale wiem też, że ty cierpisz tak samo jak ja.
Przez chwilę milczeliśmy.
— Może powinniśmy spróbować terapii rodzinnej? — zaproponowałem niepewnie.
Skinęła głową.
To był początek długiej drogi do odbudowy naszego małżeństwa i siebie samych jako rodziców. Każda noc była walką ze strachem o Zosię i z własnymi demonami z przeszłości.
Czasami zastanawiam się: czy można wybaczyć losowi to, co nam zrobił? Czy ból kiedyś minie? A może właśnie dzięki niemu uczymy się kochać mocniej i żyć pełniej?