Matka wynajmowała mi pokój za pieniądze, teraz chce, żebym ją utrzymywała: po latach w końcu odpowiedziałam
Telefon zadzwonił o szóstej rano. Zerwałam się z łóżka, serce waliło mi jak młot. Przez chwilę miałam nadzieję, że to pomyłka, ale na wyświetlaczu widniało znajome imię: „Mama”. Ostatni raz rozmawiałyśmy pół roku temu, a jej słowa do dziś odbijają mi się echem w głowie.
— Dzień dobry, Aniu — powiedziała chłodno, bez cienia czułości. — Potrzebuję pieniędzy na leki. Wiesz, że nie mam nikogo poza tobą.
Zacisnęłam powieki. Wspomnienia wróciły jak fala: dzieciństwo w ciasnym mieszkaniu na warszawskiej Pradze, wieczne pretensje, chłód i dystans. Matka zawsze powtarzała: „To mój dom, moje zasady”. Nawet gdy miałam siedem lat, nie pozwalała mi zaprosić koleżanki na nocowanie. Gdy próbowałam przestawić biurko pod okno, wrzeszczała:
— Nie będziesz mi tu robić bałaganu! To nie hotel!
A potem przyszła osiemnastka. Zamiast tortu i życzeń usłyszałam:
— Jesteś dorosła. Albo płacisz za pokój, albo się wyprowadzasz.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. — Mamo… przecież to mój pokój…
— Twój? — prychnęła. — To jest moje mieszkanie. Ty tu tylko mieszkasz.
Nie miałam dokąd pójść. Ojciec odszedł, gdy byłam mała, a babcia zmarła kilka lat wcześniej. Zaczęłam pracować po nocach w piekarni na Grochowie, żeby zapłacić matce czynsz. Rano szłam na wykłady na UW, potem wracałam do domu i słyszałam tylko:
— Nie hałasuj! Mam migrenę!
Czułam się jak intruzka we własnym domu. Każda złotówka była wyliczana, a matka nie szczędziła mi gorzkich uwag:
— Gdyby nie ja, nie miałabyś gdzie mieszkać! — powtarzała przy każdej okazji.
Z czasem nauczyłam się nie prosić o nic. Nawet kiedy zachorowałam na grypę i przez tydzień nie mogłam pracować, matka tylko wzruszyła ramionami:
— To nie moja sprawa. Czynsz ma być na czas.
W końcu poznałam Pawła — chłopaka z sąsiedztwa, który wynajmował pokój w starej kamienicy obok. Był ciepły, troskliwy i pierwszy raz od dawna poczułam się przy kimś bezpiecznie. Pewnego wieczoru opowiedziałam mu o wszystkim.
— Twoja mama… — zaczął ostrożnie — …nie rozumie, co to znaczy być rodziną.
— Może nigdy tego nie zaznała — westchnęłam.
Paweł zaproponował mi wspólne mieszkanie. Bałam się, ale wiedziałam, że dłużej nie wytrzymam pod jednym dachem z matką.
Kiedy pakowałam rzeczy, matka stała w drzwiach z założonymi rękami.
— Tylko nie zabieraj mojej pościeli! — rzuciła lodowato.
— To była moja pościel z dzieciństwa…
— Kupiłam ją za swoje pieniądze! — przerwała mi ostro.
Wyszłam z walizką i poczuciem ulgi zmieszaną z żalem. Przez pierwsze miesiące żyliśmy z Pawłem skromnie: on pracował jako kierowca autobusu nocnego, ja dorabiałam w sklepie spożywczym i pisałam prace zaliczeniowe dla innych studentów. Ale byliśmy szczęśliwi.
Po roku wzięliśmy ślub. Paweł miał rodzinę na Mazurach — jego mama przyjęła mnie jak własną córkę. Pamiętam pierwszy obiad u teściowej: rosół pachniał domem, a ona głaskała mnie po włosach i pytała o studia.
— U nas zawsze znajdziesz miejsce — powiedziała cicho.
Zalały mnie łzy. Tego dnia zrozumiałam, jak bardzo brakowało mi matczynej czułości.
Z czasem urodziły nam się dwie córki: Zosia i Lena. Nasze życie było zwyczajne: kredyt na mieszkanie w bloku na Targówku, codzienne zakupy w Biedronce, kłótnie o to, kto wyniesie śmieci i kto zapomniał kupić mleko. Ale byliśmy razem.
Matka przez lata nie dawała znaku życia. Nie przyszła na ślub, nie poznała wnuczek. Czasem tylko słyszałam od sąsiadki:
— Twoja mama narzeka na wszystko… mówi, że została sama przez niewdzięczną córkę.
Aż pół roku temu zadzwoniła pierwszy raz od lat.
— Aniu… źle się czuję… lekarz mówił o operacji… nie mam pieniędzy…
Słuchałam jej głosu i czułam narastający gniew pomieszany z litością. Przez chwilę chciałam rzucić wszystko i pobiec do niej z pomocą — przecież to moja matka! Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te lata chłodu i upokorzeń.
Paweł patrzył na mnie uważnie.
— Co zamierzasz zrobić?
— Nie wiem… — szepnęłam. — Czuję się winna… Ale czy powinnam?
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Dzieci bawiły się w pokoju obok.
— Może powinnaś jej pomóc? — Paweł mówił spokojnie. — Ale tylko jeśli tego naprawdę chcesz.
Przez kolejne tygodnie matka dzwoniła coraz częściej. Raz prosiła o pieniądze na leki, innym razem o zakupy czy opłacenie rachunków za prąd.
— Przecież jesteś moją córką! — krzyczała do słuchawki pewnego dnia. — Masz obowiązek!
W końcu nie wytrzymałam.
— Mamo — powiedziałam stanowczo — przez całe życie traktowałaś mnie jak lokatorkę. Płaciłam ci czynsz za własny pokój, kiedy byłam jeszcze dzieckiem! Nigdy nie byłaś dla mnie matką… Teraz oczekujesz ode mnie wsparcia? Dlaczego?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Bo jestem twoją matką… — wyszeptała w końcu.
— A ja byłam twoją córką… — odpowiedziałam drżącym głosem. — Ale nigdy mnie tak nie traktowałaś.
Rozłączyłam się i długo płakałam. Paweł objął mnie ramieniem.
— Zrobiłaś to, co musiałaś — powiedział cicho.
Od tamtej pory matka dzwoni rzadziej. Czasem zostawia wiadomość na poczcie głosowej: „Jestem sama… nikt mnie nie odwiedza…” Czuję żal i smutek, ale wiem jedno: nie jestem już tą zastraszoną dziewczynką z dzieciństwa.
Dziś patrzę na moje córki i przysięgam sobie: nigdy nie pozwolę im poczuć się obco we własnym domu.
Czy można wybaczyć rodzicowi wszystko tylko dlatego, że jest rodzicem? A może czasem trzeba postawić granicę nawet wobec tych, którzy dali nam życie?