Spotkanie, które rozbiło moje lenistwo na kawałki – historia przemiany Bartka
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Mój ojciec, pan Janusz, stał w progu naszego mieszkania na osiedlu w Nowej Hucie i patrzył na mnie z takim spokojem, że aż mnie to irytowało. – Bartek, musisz coś ze sobą zrobić – powiedział cicho. – Nie będę cię więcej utrzymywał. Albo bierzesz się do roboty, albo radź sobie sam.
Miałem wtedy dwadzieścia lat i byłem mistrzem w nicnierobieniu. Siedziałem całymi dniami przed komputerem, zamawiałem jedzenie przez aplikację i spałem do południa. Mama, pani Grażyna, zawsze mnie broniła: „On jest jeszcze młody, daj mu czas!”. Ale jej już nie było. Zmarła nagle na udar. Zostałem sam z ojcem, który przez całe życie był cieniem mojej matki. Dopiero po jej śmierci zaczął mówić własnym głosem.
Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę mnie wyrzuca. – Ty chyba żartujesz! – wrzasnąłem. – Gdzie ja pójdę? Nie mam pracy!
– To się dowiesz – odpowiedział spokojnie. – Masz tydzień.
Przez ten tydzień spałem u kolegi, potem u drugiego. Szybko się przekonałem, że nikt nie chce mieć darmozjada na kanapie dłużej niż dwa dni. Próbowałem znaleźć pracę w barze szybkiej obsługi, ale wytrzymałem trzy dni – szefowa wrzeszczała na mnie za każdą rozlaną colę. W końcu zadzwoniłem do ojca z nadzieją, że się zlituje.
– Przyjedź do mnie na wieś – powiedział. – Pomóż mi przy gospodarstwie. Może czegoś się nauczysz.
Wieś? Ja? Bartek Kwiatkowski, który nigdy nie miał ziemi pod paznokciami? Ale nie miałem wyjścia. Spakowałem plecak i pojechałem do małej miejscowości pod Bochnią, gdzie ojciec odziedziczył po dziadkach stary dom i kawałek pola.
Już pierwszego dnia poczułem się jak na zesłaniu. Ojciec obudził mnie o szóstej rano: – Wstawaj, czas nakarmić kury.
– Ja? Kury? – jęknąłem.
– Tak, ty. I nie marudź.
Wyszedłem na podwórko w dresie i adidasach, a tam czekała już sąsiadka – pani Halina z córką Kingą. Kinga miała może siedemnaście lat, rude włosy związane w kitkę i spojrzenie jakby wiedziała o mnie wszystko.
– O, nowy panicz przyjechał! – zaśmiała się złośliwie. – Ciekawe, czy umie odróżnić kurę od koguta.
Zacisnąłem zęby. Nie zamierzałem dać się sprowokować jakiejś wiejskiej dziewczynie.
Ale to ona pierwsza wyciągnęła do mnie rękę. – Chodź, pokażę ci jak się zbiera jajka. Tylko uważaj na koguta, bo dziobie.
Przez kolejne dni Kinga była moją przewodniczką po świecie, którego nie znałem i którego szczerze nienawidziłem. Pokazywała mi jak grabić siano, jak doić kozę (przy czym śmiała się do łez z moich niezdarnych prób), jak sadzić ziemniaki. Ojciec patrzył na nas z ukosa i czasem rzucał: – Bartek, przestań się wygłupiać! To nie zabawa!
Ale dla mnie wszystko było zabawą, bo nie potrafiłem traktować tego życia poważnie. Do czasu.
Pewnego dnia Kinga przyszła do nas zapłakana. Jej matka trafiła do szpitala po ciężkim ataku astmy. Kinga została sama z młodszym bratem i całym gospodarstwem. Ojciec bez słowa poszedł jej pomóc. Ja zostałem w domu i pierwszy raz poczułem coś dziwnego – wyrzuty sumienia.
Wieczorem usiadłem obok ojca przy stole.
– Tato… Może powinienem pomóc Kindze?
Spojrzał na mnie uważnie.
– To twoja decyzja.
Następnego dnia poszedłem do Kingi. Była blada ze zmęczenia, ale uśmiechnęła się na mój widok.
– Myślałam, że już nigdy tu nie przyjdziesz – powiedziała cicho.
– Przyszedłem… Bo chyba czas przestać być pasożytem.
Od tego dnia pracowaliśmy razem od świtu do nocy. Uczyła mnie wszystkiego cierpliwie, choć czasem rzucała żartami:
– Bartek, ty to masz dwie lewe ręce! Ale przynajmniej się starasz.
Zaczęliśmy rozmawiać o życiu. Okazało się, że jej ojciec zostawił rodzinę dla innej kobiety i nie płaci alimentów. Kinga musiała szybko dorosnąć. Ja dopiero zaczynałem rozumieć, czym jest odpowiedzialność.
Z czasem coś się we mnie zmieniło. Zacząłem wstawać przed budzikiem, sam zgłaszałem się do najgorszych prac: czyszczenia obory czy naprawiania płotu po wichurze. Ojciec patrzył na mnie z dumą, choć nigdy nie powiedział tego wprost.
Największy przełom nastąpił podczas żniw. Kinga skaleczyła się sierpem w rękę tak mocno, że trzeba było jechać na pogotowie. Zawiozłem ją starym polonezem ojca i pierwszy raz poczułem panikę – bałem się o nią bardziej niż o siebie samego.
W szpitalu siedzieliśmy razem na korytarzu.
– Bartek… Dziękuję ci – wyszeptała nagle Kinga. – Bez ciebie bym sobie nie poradziła.
Wtedy coś pękło we mnie zupełnie. Zrozumiałem, że przez całe życie byłem egoistą i tchórzem. A teraz ktoś naprawdę mnie potrzebował.
Po powrocie do domu ojciec usiadł ze mną przy herbacie.
– Widzisz synu… Czasem trzeba upaść bardzo nisko, żeby nauczyć się latać.
Zacząłem myśleć o przyszłości inaczej niż dotąd. Zapisałem się na kurs prawa jazdy traktora (ojciec śmiał się ze łzami w oczach), zacząłem czytać książki o uprawie roli i nawet pomagałem sąsiadom przy remoncie stodoły.
Ale największym wyzwaniem była rozmowa z ojcem o naszej przeszłości.
– Tato… Czemu nigdy nie sprzeciwiłeś się mamie? Czemu pozwoliłeś mi być takim leniem?
Ojciec długo milczał.
– Bałem się jej stracić… I ciebie też. Myślałem, że jak będę cicho, to będzie dobrze. Ale widzę teraz, że to był błąd.
Przytulił mnie pierwszy raz od lat. Poczułem ulgę i żal jednocześnie – za stracony czas i za to wszystko, czego nie powiedzieliśmy sobie wcześniej.
Minęły dwa lata od tamtego dnia. Dziś jestem innym człowiekiem. Studiuję zaocznie agroturystykę w Krakowie i prowadzę razem z ojcem małe gospodarstwo ekologiczne. Kinga została moją narzeczoną – razem planujemy otworzyć pensjonat dla dzieci z miasta.
Czasem wracam myślami do tamtego leniwego chłopaka sprzed lat i zastanawiam się: co by było, gdyby nie spotkanie z Kingą? Gdyby ojciec nie postawił mi ultimatum?
Może każdy z nas potrzebuje czasem upaść na samo dno albo spotkać kogoś wyjątkowego, żeby odnaleźć siebie? Jak myślicie – czy człowiek naprawdę może się zmienić pod wpływem jednej osoby?