Jak walizka bez rączki… Historia o miłości, która stała się ciężarem

— Tomek, nie przychodź już do mnie. Dobrze? — powiedziałam cicho, choć w środku wszystko we mnie wrzało. Siedziałam na brzegu łóżka, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. On stał w progu, pośpiesznie zakładając buty, a poranne światło przeciskało się przez żaluzje, malując na jego twarzy cienie, których nie potrafiłam już rozczytać.

— Co masz na myśli? Dzisiaj nie przychodzić? — zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, czy to kolejna z moich humoresek, czy coś poważniejszego. Jego głos był zmęczony, jakby od miesięcy spał na stojąco.

— Nie… W ogóle. Nie przychodź już do mnie w ogóle — powtórzyłam, czując jak gardło ściska mi się coraz mocniej. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę, ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie teraz.

Tomek patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. W jego oczach widziałam niedowierzanie i coś jeszcze — może ulgę? A może to tylko moje życzenie, żeby nie był aż tak zraniony?

— To przez wczoraj? — zapytał cicho. — Przecież mówiłem ci, że musiałem zostać dłużej w pracy…

— Tomek, to nie przez wczoraj. To przez wszystko. Przez nas. Przez to, że od miesięcy czuję się jak walizka bez rączki — ciężka do niesienia i nikomu niepotrzebna.

Zamilkł. Widziałam, jak jego ramiona opadają, jakby nagle ktoś wyłączył mu prąd. Przez chwilę miałam ochotę podejść i go przytulić, powiedzieć, że żartowałam, że wszystko będzie dobrze. Ale wiedziałam, że to byłoby kłamstwo.

Nasza historia zaczęła się zwyczajnie — poznaliśmy się na studiach w Krakowie. On był duszą towarzystwa, ja raczej cicha i zamknięta w sobie. Przyciągnęła mnie jego energia, poczucie humoru i to, jak potrafił rozmawiać o wszystkim i o niczym. Przez pierwsze lata byliśmy nierozłączni. Wspólne wyjazdy w góry, długie rozmowy do rana i plany na przyszłość.

Ale życie nie jest bajką. Po studiach zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Ruczaju. Tomek zaczął pracować w korporacji, ja dostałam etat w szkole jako nauczycielka polskiego. Z początku wszystko układało się dobrze — wspólne obiady, wieczory z serialami i marzenia o własnym domu.

Z czasem jednak zaczęliśmy się mijać. On coraz częściej zostawał po godzinach, tłumacząc się projektami i spotkaniami służbowymi. Ja wracałam do pustego mieszkania i czułam się coraz bardziej samotna. Próbowałam z nim rozmawiać, ale zawsze kończyło się na tym samym:

— Muszę pracować, żebyśmy mogli coś osiągnąć! — powtarzał z irytacją.

— Ale ja chcę ciebie, nie twoje pieniądze! — odpowiadałam bezsilnie.

W weekendy odwiedzaliśmy jego rodziców w Wieliczce. Jego mama zawsze patrzyła na mnie z lekkim politowaniem:

— Może powinniście już pomyśleć o dziecku? To by was scementowało — mówiła przy niedzielnym rosole.

A ja czułam się wtedy jeszcze bardziej obca. Jakby ktoś próbował mnie wepchnąć do życia, którego nie chciałam.

Z Tomkiem coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi — o niepozmywane naczynia, o to, kto kupi mleko, o to, że znowu zapomniał o moich urodzinach. Każda rozmowa kończyła się milczeniem lub trzaskiem drzwi.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Tomka siedzącego przy komputerze z kieliszkiem wina. Na ekranie migały wiadomości od jakiejś Marty.

— Kto to? — zapytałam chłodno.

— Koleżanka z pracy — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

Nie wierzyłam mu. Ale nie miałam już siły drążyć tematu. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna we własnym domu.

Próbowałam ratować ten związek — zapisałam nas na terapię dla par. Tomek zgodził się pójść raz. Siedział tam sztywno jak kołek i odpowiadał na pytania psycholożki półsłówkami.

— Nie wiem, czego ona ode mnie chce — powiedział wtedy do niej, a ja poczułam się jak dziecko skarżone przez brata.

W końcu przestałam walczyć. Zaczęłam żyć obok niego — jak współlokatorzy dzieliliśmy rachunki i łazienkę. Czasem nawet zapominałam powiedzieć mu „dobranoc”.

Aż do dziś rano.

Stał w progu i patrzył na mnie tymi swoimi zmęczonymi oczami.

— To już koniec? — zapytał cicho.

— Tak — odpowiedziałam równie cicho.

Nie płakał. Ja też nie płakałam. Tylko cisza między nami była głośniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, usiadłam na podłodze i pozwoliłam sobie na łzy. Płakałam za naszą przeszłością, za marzeniami, które nigdy się nie spełniły i za sobą samą — tą dziewczyną sprzed lat, która wierzyła w bajki.

Wieczorem zadzwoniła mama:

— Wszystko w porządku? — zapytała od razu.

— Tak… Nie… Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— Może powinnaś wrócić do domu? Tata by się ucieszył…

Ale wiedziałam, że nie chcę wracać do starego pokoju z różowymi zasłonami i plakatami zespołu Wilki na ścianie. Musiałam nauczyć się żyć sama ze sobą.

Przez kolejne dni czułam się jak walizka bez rączki — ciężka do niesienia i nikomu niepotrzebna. Ale z każdym kolejnym porankiem było trochę lżej.

Czasem zastanawiam się: czy można przestać kochać kogoś tak po prostu? Czy może miłość po prostu zmienia kształt i staje się czymś innym — przyzwyczajeniem albo strachem przed samotnością?

Może czasem trzeba pozwolić odejść nie tylko drugiej osobie, ale też samej sobie…