Moje mieszkanie, ich marzenia – czy matka powinna zostać bez dachu nad głową?

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na kanapie. – Znowu się kłócą – pomyślałam, słysząc podniesione głosy syna i synowej zza ściany. Byłam już po kolacji, w radiu cicho grała stara piosenka Anny Jantar, a ja próbowałam rozwiązać krzyżówkę. Ale litery rozmazywały mi się przed oczami. W głowie miałam tylko jedno: co będzie dalej z moim mieszkaniem?

Mam na imię Zofia. Mam 68 lat i od śmierci męża mieszkam sama w dwupokojowym mieszkaniu w Bytomiu. To nie jest apartament – zwykłe M3 w bloku z wielkiej płyty, ale dla mnie to cały świat. Tu wychowałam dzieci, tu przeżyłam żałobę, tu nauczyłam się żyć na nowo. I tu, niestety, zaczęły się moje największe lęki.

Mój syn, Artur, od zawsze był ambitny. Skończył technikum, potem pracował na kopalni, a gdy poznał Martynę – swoją przyszłą żonę – postanowił zbudować dom. Marzył o czymś własnym, dużym, z ogrodem. Martyna od początku była wymagająca. Chciała mieć wszystko: przestrzeń, nowoczesność, wygodę. Przez lata ciułali każdy grosz, sprzedali swoje mieszkanie w centrum i kupili działkę pod Tarnowskimi Górami. Budowa ruszyła z rozmachem – fundamenty, ściany, dach… A potem zabrakło pieniędzy.

Od dwóch lat mieszkają kątem u mnie. Miało być na chwilę, ale chwilę zamieniły się w miesiące. W moim małym mieszkaniu jest nas czworo: ja, Artur, Martyna i ich córka Ola. Każdy dzień to walka o przestrzeń i spokój. Martyna nie ukrywa irytacji: – Zosiu, nie mogłabyś trochę posprzątać w kuchni? Ola nie ma gdzie się bawić! – mówi z wyrzutem. Ja milczę i zaciskam zęby.

Ale najgorsze przyszło kilka tygodni temu. Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy niedzielny obiad. Artur odłożył widelec i spojrzał mi prosto w oczy:
– Mamo… musimy poważnie porozmawiać.

Zamarłam. Martyna od razu przejęła inicjatywę:
– Zosiu, przecież widzisz, jak nam ciężko. Dom stoi niedokończony, kredytów już nie dostaniemy. Twoje mieszkanie jest warte tyle, że starczyłoby na wykończenie wszystkiego. Moglibyśmy wreszcie zamieszkać jak ludzie!

Patrzyłam na nich oniemiała. – A gdzie ja mam się podziać? – zapytałam cicho.

Artur złapał mnie za rękę:
– Przecież będziesz z nami! Pokój na dole będzie twój. Będziemy razem.

Martyna przewróciła oczami:
– Albo możesz na razie zamieszkać u mojej mamy w Radzionkowie. Ma wolny pokój po bracie.

Zrobiło mi się słabo. Pokój po bracie Martyny? U obcej kobiety? Przecież ja nawet jej dobrze nie znam! Ale Martyna już planowała:
– Sprzedamy mieszkanie szybko, notariusz załatwi wszystko w dwa tygodnie. Ty się przeprowadzisz do mamy, a my dokończymy dom. Potem cię zabierzemy.

Nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w sufit i czułam narastającą panikę. To nie był dom moich marzeń – to była pułapka. Wiedziałam dobrze, jak Martyna mnie traktuje: chłodne spojrzenia, ironiczne uśmieszki, wieczne pretensje o wszystko – od brudnej filiżanki po to, że Ola kaszle („Bo babcia nie wietrzy!”). Artur zawsze stawał po jej stronie.

Następnego dnia zadzwoniłam do córki – Agaty. Mieszka w Krakowie z rodziną, rzadko się widujemy.
– Mamo… oni nie mają prawa cię wyrzucać! To twoje mieszkanie! – krzyczała przez telefon.
– Ale Artur… on jest moim synem…
– Syn czy nie syn – nie pozwól się skrzywdzić! Przyjedź do mnie choć na kilka dni.

Nie pojechałam. Bałam się zostawić mieszkanie samej Martynie.

W kolejnych dniach atmosfera gęstniała jak śląski smog zimą. Martyna coraz częściej rzucała aluzje:
– Zosiu, a może już zaczniemy pakować twoje rzeczy? Mam kartony po pralce.
Albo:
– Moja mama pytała, kiedy się wprowadzasz.

Artur milczał albo wychodził do pracy wcześniej niż zwykle.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi rozmowę Martyny z jej matką:
– Jak Zofia się wyprowadzi, to sprzedamy mieszkanie od razu. Nie będzie problemu z papierami…
– A ona się zgodzi?
– Musi! Przecież nie zostawię jej na ulicy…

Serce waliło mi jak młotem. Poczułam się jak mebel do przesunięcia z kąta w kąt.

Zaczęłam rozważać wszystkie opcje: wynająć pokój? Zamieszkać u Agaty? Ale przecież to moje życie! Moje miejsce! Przez lata pracowałam jako nauczycielka polskiego w bytomskim liceum. Odkładałam każdy grosz na remonty, nowe okna, lepszą kuchenkę… Wszystko po to, by mieć spokojną starość.

W końcu zebrałam się na odwagę i postawiłam sprawę jasno przy kolacji:
– Nie sprzedam mieszkania.
Martyna spojrzała na mnie z pogardą:
– Egoistka! My tu gnieździmy się jak szczury, a ty myślisz tylko o sobie!
Artur spuścił wzrok:
– Mamo…
– Nie! – przerwałam mu drżącym głosem. – To jest mój dom. Nie oddam go za żadne pieniądze!

Martyna wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami tak mocno, że aż spadła doniczka z parapetu.

Przez kolejne dni panowała cisza jak makiem zasiał. Ola przestała ze mną rozmawiać („Mama mówi, że jesteś niedobra!”). Artur prawie nie wracał do domu.

Zaczęłam coraz częściej wychodzić do sąsiadki – pani Ireny z parteru. Siedziałyśmy przy herbacie i rozmawiałyśmy o dawnych czasach.
– Zosiu… nie daj sobą pomiatać – mówiła Irena stanowczo. – Ja oddałam mieszkanie córce i teraz żałuję każdego dnia. Siedzę u niej jak intruz!

Te słowa zapadły mi głęboko w serce.

Pewnego dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam Martynę pakującą moje książki do kartonu.
– Co ty robisz?!
– Pomagam ci zacząć nowe życie – odpowiedziała z uśmiechem.

Wtedy pękłam.
– Wynoście się stąd! Macie tydzień na znalezienie sobie innego miejsca!
Martyna wybuchła śmiechem:
– Ty nas wyrzucasz? Przecież Artur jest twoim synem!
– Tym bardziej! Nie pozwolę wam zrobić ze mnie bezdomnej!

Artur próbował mnie przekonać jeszcze przez kilka dni:
– Mamo… przecież będziemy rodziną…
Ale ja już wiedziałam swoje.

Po tygodniu wyprowadzili się do teściowej Martyny do Radzionkowa.
W mieszkaniu zrobiło się cicho i pusto… ale też spokojnie.

Czasem płaczę po nocach ze strachu i żalu za synem i wnuczką. Ale wiem jedno: nikt nie ma prawa zmuszać matki do oddania swojego domu za cudze marzenia.

Czy jestem egoistką? Czy matka powinna poświęcić wszystko dla dzieci? A może czasem trzeba postawić granicę? Co wy byście zrobili na moim miejscu?