Moja teściowa nie wejdzie już do mojego domu. Historia o granicach, które musiałam postawić

— Nie, mamo, nie przyjedziesz do nas. — Moje słowa zawisły w powietrzu jak groźba. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a potem usłyszałam jej przeciągłe westchnięcie.

— Ależ Martyno, przecież to tylko na kilka dni… Dawno nie widziałam wnuczki. — Głos teściowej był słodki jak lukier na pączkach, które zawsze przywoziła z Piotrkowa.

— Nie. — Powtórzyłam twardo. — Jeśli chcesz się zobaczyć z Zosią, zapraszam do kawiarni albo do hotelu. Do mojego domu już nie wejdziesz.

Wiedziałam, że za chwilę zadzwoni do mojego męża. I rzeczywiście – po pięciu minutach Paweł wszedł do kuchni z miną zbitego psa.

— Martyna… Moja mama płakała przez telefon. Może przesadzasz? To tylko kilka dni… — zaczął nieśmiało.

— Paweł, czy ty pamiętasz, co się działo ostatnim razem? — spojrzałam mu prosto w oczy. — Chcesz znowu wojny w domu?

Paweł spuścił wzrok. Wiedziałam, że jest rozdarty – między mną a matką zawsze wybierał środek, ale tym razem nie zamierzałam ustąpić.

Wszystko zaczęło się jeszcze przed ślubem. Poznałam Pawła na studiach w Warszawie. On – chłopak z Piotrkowa Trybunalskiego, ja – warszawianka z Żoliborza. Zakochaliśmy się szybko i równie szybko zamieszkaliśmy razem w mieszkaniu po moich rodzicach. To był mój azyl, moje miejsce na ziemi.

Teściowa, pani Halina, od początku patrzyła na mnie z rezerwą. „Warszawka” – mówiła o mnie do swojej córki, Magdy. Słyszałam to przypadkiem podczas jednej z rodzinnych imprez. Udawałam, że nie słyszę, ale bolało.

Pierwszy raz przyjechała do nas bez zapowiedzi dwa lata po ślubie. Byłam wtedy w ciąży z Zosią. Otworzyłam drzwi w dresie, z rozmazanym makijażem i włosami spiętymi byle jak.

— Ojej, Martynko, nie wiedziałam, że tak się u was chodzi po domu… — rzuciła na powitanie i od razu przeszła do kuchni.

W ciągu godziny zdążyła przeorganizować mi szafki, przestawić przyprawy i wyrzucić „przeterminowane” jogurty (które kupiłam rano). Wieczorem usiadła z Pawłem w salonie i zaczęła szeptać:

— Synku, ona chyba nie umie gotować… Ty taki chudy jesteś ostatnio…

Zacisnęłam zęby i poszłam spać wcześniej. Następnego dnia znalazłam ją w mojej szafie – „porządkowała” ubrania.

— Martynko, te sukienki są już niemodne. Oddaj je Magdzie, ona ma mniejsze wymagania.

Chciało mi się płakać ze złości. Ale wtedy jeszcze milczałam.

Kiedy urodziła się Zosia, Halina przyjechała „pomóc”. Przez dwa tygodnie rządziła domem jak generał: decydowała kiedy karmić dziecko, co jeść na obiad i jak prać pieluchy. Moja mama była tylko „gościem”, ona – królową matką.

Pewnego dnia weszłam do kuchni i zobaczyłam ją przy stole z Magdą.

— Wiesz, Martyna chyba nie nadaje się na matkę. Dziecko płacze całe noce… Ja bym to ogarnęła inaczej.

Wtedy pierwszy raz wybuchłam:

— Proszę natychmiast przestać mnie oceniać! To mój dom i moje dziecko!

Halina spojrzała na mnie jak na wariatkę.

— Oj, Martynko… Nerwy ci puszczają? Może powinnaś odpocząć? Ja się zajmę Zosią.

Odpowiedziałam jej wtedy coś, czego żałowałam przez kolejne miesiące:

— Jeśli jeszcze raz wejdziesz do mojego domu bez zaproszenia, po prostu nie otworzę drzwi.

Od tamtej pory nasze relacje były chłodne. Halina obraziła się śmiertelnie i przez rok nie dzwoniła. Paweł próbował mediować:

— Wiesz, mama jest samotna odkąd tata odszedł… Może powinnaś być dla niej milsza?

Ale ja już wiedziałam jedno: jeśli pozwolę jej wejść choćby na centymetr za daleko, znowu przejmie kontrolę nad moim życiem.

Minęły trzy lata. Zosia poszła do przedszkola, ja wróciłam do pracy jako nauczycielka polskiego w liceum na Bielanach. Nasze życie zaczęło się układać – aż do zeszłego lata.

Halina zadzwoniła pewnego popołudnia:

— Martynko, przyjadę na tydzień. Muszę odpocząć od Magdy i jej dzieci… U was jest cisza i spokój.

— Halino — powiedziałam spokojnie — nie mogę cię przyjąć. Mam dużo pracy, Zosia jest chora…

— Oj tam! Ja się wszystkim zajmę! Ty nawet nie zauważysz mojej obecności!

Przyjechała mimo wszystko. Paweł był wtedy w delegacji. Przez tydzień żyłam jak w koszmarze: Halina komentowała wszystko – od moich butów po sposób wychowywania córki.

— Zosia powinna jeść więcej mięsa! Ty ją głodzisz! — krzyczała przez telefon do Magdy.

W piątek wieczorem wybuchła awantura o… pranie.

— Nie pierze się białych rzeczy z kolorowymi! — wrzeszczała na cały blok.

Sąsiadka z naprzeciwka zadzwoniła do drzwi:

— Wszystko w porządku? Słychać was na klatce…

Wtedy coś we mnie pękło. Zadzwoniłam do Pawła:

— Albo twoja mama wyjeżdża jutro rano, albo ja pakuję siebie i Zosię i jadę do mojej mamy.

Paweł wrócił w nocy i długo rozmawiał z matką. Rano Halina wyjechała obrażona.

Od tamtej pory trzymałam się swojej decyzji: żadnych wizyt bez zaproszenia.

Ale rodzina nie dawała za wygraną. Magda dzwoniła co tydzień:

— Martyna, przesadzasz! Mama jest starsza, potrzebuje rodziny!

— Magda, twoja mama może mieszkać u ciebie ile chce. Ja mam prawo do własnej przestrzeni!

Nawet moja mama próbowała mnie przekonywać:

— Córciu, może jednak spróbujcie się dogadać? Dla Zosi…

Ale ja już nie miałam siły na kompromisy. Każda próba „dogadania się” kończyła się tym samym: Halina próbowała przejąć kontrolę nad moim domem i życiem.

Ostatnia rozmowa była najtrudniejsza:

— Martyno — powiedziała Halina przez telefon — jeśli mnie nie przyjmiesz pod swój dach, to znaczy, że mnie nienawidzisz!

Zacisnęłam powieki i odpowiedziałam spokojnie:

— Nie nienawidzę cię. Po prostu chcę mieć prawo decydować o swoim życiu.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam ulgę pomieszaną ze smutkiem. Wiedziałam jednak jedno: jeśli teraz ustąpię, już nigdy nie będę miała własnego domu.

Wieczorem Paweł usiadł obok mnie na kanapie.

— Kocham cię — powiedział cicho — ale boję się, że kiedyś postawisz granicę także między nami…

Spojrzałam mu w oczy:

— Granice są po to, żebyśmy mogli być razem szczęśliwi. Bez nich ktoś zawsze będzie cierpiał.

Czasem zastanawiam się: czy można być dobrą żoną i synową jednocześnie? Czy każda kobieta musi wybierać między własnym szczęściem a oczekiwaniami innych? A wy – gdzie stawiacie swoje granice?