Cena poświęcenia: Matczyna prośba o rodzinę
— Mamo, nie możesz tak dzwonić codziennie! — głos Agaty był zirytowany, a ja słyszałam w nim cień wyrzutu, który wbijał się we mnie jak szpilka. — Pracuję, mam swoje życie. Nie rozumiesz?
Zaniemówiłam. W słuchawce przez chwilę panowała cisza, którą przerywał tylko mój przyspieszony oddech. Próbowałam zebrać myśli, ale w głowie miałam tylko jedno pytanie: kiedy moje dzieci przestały mnie potrzebować?
Mam na imię Zofia. Mam 67 lat i całe życie poświęciłam rodzinie. Wychowywałam Agatę i Pawła sama, odkąd ich ojciec, Andrzej, odszedł do innej kobiety. Miałam wtedy 34 lata i świat runął mi na głowę. Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę — Andrzej spakował walizkę, rzucił krótkie „Przepraszam, ale muszę odejść” i wyszedł. Zostałam z dwójką małych dzieci i kredytem na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie.
Nie było łatwo. Pracowałam jako pielęgniarka na trzy zmiany, a potem jeszcze dorabiałam sprzątaniem u sąsiadki z parteru. Każda złotówka była na wagę złota. Dzieci chodziły do przedszkola, potem do szkoły — zawsze z kluczem na szyi. Często wracałam do domu późno w nocy i znajdowałam Agatę śpiącą przy stole z zeszytem pod głową, a Pawła skulonego pod kocem na kanapie.
— Mamo, dlaczego tata nas nie chce? — pytała kiedyś Agata, mając może siedem lat.
— To nie tak, kochanie — odpowiadałam, choć sama nie wierzyłam w swoje słowa. — Tata po prostu… pogubił się.
Przez lata starałam się być dla nich wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Nie miałam czasu na własne życie. Kiedy koleżanki wychodziły na dancingi albo jechały nad morze, ja liczyłam grosze na nowy tornister dla Pawła albo buty zimowe dla Agaty.
Dziś moje dzieci są dorosłe. Agata ma 39 lat, pracuje jako menedżerka w korporacji i mieszka z rodziną w Wilanowie. Paweł jest informatykiem, wyjechał do Wrocławia i widuję go raz na kilka miesięcy. Oboje mają swoje życie, swoje sprawy. A ja? Ja zostałam sama w dwupokojowym mieszkaniu, które kiedyś tętniło śmiechem i krzykami.
Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że nie mam siły wstać z łóżka. Lekarz mówi o nadciśnieniu i problemach z sercem. Czasem kręci mi się w głowie tak bardzo, że boję się wyjść po zakupy. Ale nie chcę martwić dzieci — przecież mają własne problemy.
— Mamo, nie przesadzaj — mówi Paweł przez telefon, gdy próbuję mu opowiedzieć o swoich dolegliwościach. — W twoim wieku to normalne. Musisz więcej się ruszać.
Chciałabym mu powiedzieć, że czasem nie mam siły nawet zrobić herbaty. Ale milczę. Nie chcę być ciężarem.
Wczoraj zadzwoniła do mnie sąsiadka z naprzeciwka, pani Halina.
— Zosiu, widziałam cię przez okno. Wyglądasz blado. Może chcesz, żebym ci coś przyniosła ze sklepu?
Podziękowałam jej grzecznie, choć łzy napłynęły mi do oczu. To obca kobieta martwi się o mnie bardziej niż własne dzieci.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę mieszkania. Kiedyś ta cisza była błogosławieństwem po całym dniu hałasu i bieganiny. Teraz jest jak ciężka zasłona, która przygniata mnie do łóżka.
W końcu zadzwoniłam do Agaty.
— Córeczko… — zaczęłam niepewnie.
— Mamo, co się stało? — jej głos był chłodny i zmęczony.
— Chciałam tylko zapytać, czy mogłabyś przyjechać w weekend? Dawno się nie widziałyśmy…
— Mamo, przecież mówiłam ci już sto razy! Mamy z Tomkiem wyjazd do Zakopanego. Dzieci mają zawody narciarskie. Nie mogę wszystkiego rzucić!
— Rozumiem… — szepnęłam i poczułam znajome ukłucie w sercu.
Po rozmowie długo siedziałam przy stole, patrząc na zdjęcia dzieci z czasów szkolnych. Uśmiechnięte buzie, rozczochrane włosy Pawła po meczu piłki nożnej, Agata w białej sukience na zakończenie roku szkolnego… Gdzie podziały się te lata? Czy naprawdę byłam wtedy szczęśliwa?
Czasem myślę o Andrzeju. O tym, jak łatwo mu było odejść i zostawić nas samych. Czy gdyby został, wszystko potoczyłoby się inaczej? Może dzieci miałyby więcej wsparcia? Może ja nie musiałabym być taka twarda?
Kilka dni temu przewróciłam się w łazience. Uderzyłam się w biodro i przez chwilę leżałam na zimnych kafelkach, nie mogąc złapać oddechu. Próbowałam się podnieść, ale ból był zbyt silny. Leżałam tam chyba godzinę, zanim zebrałam siły, żeby doczołgać się do telefonu.
Zadzwoniłam do Pawła.
— Synku… upadłam… chyba coś sobie zrobiłam…
— Mamo! Dlaczego dzwonisz do mnie zamiast do pogotowia?!
— Bałam się… — wyszeptałam.
Przyjechał dopiero następnego dnia rano. Wszedł do mieszkania z miną pełną irytacji.
— Mamo, musisz zacząć myśleć racjonalnie! Nie możesz liczyć tylko na nas! Są opiekunki społeczne, sąsiedzi… My mamy swoje życie!
Patrzyłam na niego i czułam narastającą złość pomieszaną z rozpaczą.
— Całe życie byłam dla was! Wszystko wam oddałam! — wybuchnęłam nagle. — Teraz proszę tylko o trochę uwagi!
Paweł spuścił wzrok.
— Przepraszam… Po prostu nie wiem już jak to pogodzić…
Po jego wyjściu długo płakałam. Czułam się jak zbędny mebel w ich uporządkowanym świecie.
Od tamtej pory minęły trzy tygodnie. Nikt nie zadzwonił. Nawet Agata wysłała tylko krótkiego SMS-a: „Mamo, mam dużo pracy”.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę warto było poświęcić całe życie dla dzieci? Czy matczyna miłość zawsze musi oznaczać samotność na starość?
Może powinnam była żyć inaczej? Może powinnam była znaleźć kogoś dla siebie? Wyjechać? Zacząć od nowa?
Ale wtedy patrzę na zdjęcia moich dzieci i wiem jedno: kocham ich ponad wszystko. Nawet jeśli dziś jestem sama.
Czy to naprawdę musi być cena matczynego poświęcenia? Czy każda matka jest skazana na samotność? A może jeszcze nie jest za późno, żeby coś zmienić?