Gość we własnym domu: historia polskiej synowej
– Marta, czy naprawdę musisz tak głośno trzaskać tymi garnkami? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Zamarłam z ręką w połowie ruchu, trzymając łyżkę nad zlewem. W mojej głowie kłębiły się myśli: „Przecież tylko myję naczynia. Czy nawet to robię źle?”
Od kiedy zamieszkałam z rodziną Pawła, mojego męża, czułam się jak intruz. Nasze mieszkanie w Poznaniu było jeszcze w budowie, a jego rodzice – Janina i Zbigniew – zaproponowali, żebyśmy na jakiś czas przenieśli się do nich, do ich domu w Śremie. Wydawało się to rozsądne. Ale już pierwszego dnia poczułam, że nie jestem tu mile widziana.
– Mamo, daj spokój, Marta tylko pomaga – próbował łagodzić Paweł, ale jego głos był cichy, niepewny. Wiedziałam, że nie chce konfliktów. Ja też ich nie chciałam. Ale one pojawiały się same.
Janina patrzyła na mnie z góry, jakby każdy mój ruch był potencjalnym zagrożeniem dla jej porządku świata. Zbigniew milczał, ukryty za gazetą, czasem rzucał tylko krótkie spojrzenie spod okularów. Czułam się jak gość we własnym domu.
Wieczorami leżałam obok Pawła i słuchałam jego spokojnego oddechu. On zasypiał szybko, ja przewracałam się z boku na bok, analizując każdy szczegół dnia. Czy powinnam była inaczej odpowiedzieć na uwagę teściowej? Czy mogłam zrobić coś lepiej? W mojej głowie narastał żal i poczucie winy.
Pewnego ranka usłyszałam rozmowę Janiny z sąsiadką przez otwarte okno kuchni:
– No i przyszła ta synowa z miasta. Wszystko robi po swojemu. Nie to co nasza Basia, żona Tomka – mówiła teściowa z wyraźnym rozgoryczeniem.
Poczułam ukłucie w sercu. Basia była żoną starszego syna Janiny i Zbigniewa. Mieszkała kilka ulic dalej i była wzorem idealnej synowej: zawsze uśmiechnięta, gotowa do pomocy, nie wychylała się. Ja taka nie byłam. Próbowałam być sobą – czasem zmęczoną po pracy, czasem rozkojarzoną, czasem po prostu cichą.
Konflikty narastały. Najpierw drobne uwagi o sposobie gotowania („U nas zawsze robiło się rosół na kurzych łapkach”), potem o sprzątaniu („Nie zostawiaj butów w przedpokoju!”), aż po otwarte pretensje:
– Paweł, twoja żona chyba nie rozumie, że tu są pewne zasady! – wybuchła któregoś wieczoru Janina.
Paweł milczał. Ja też milczałam, bo nie wiedziałam już, co powiedzieć. Czułam się coraz bardziej samotna.
W pracy trzymałam fason. Byłam nauczycielką polskiego w miejscowym liceum. Uczniowie mnie lubili, koleżanki z pokoju nauczycielskiego zapraszały na kawę. Ale wracając do domu, czułam ciężar na piersi.
Najgorsze były niedziele. Cała rodzina zbierała się przy stole: Basia z Tomkiem i ich dziećmi, ciotka Halina z mężem. Rozmowy toczyły się wokół wspomnień z dzieciństwa Pawła i Tomka, rodzinnych anegdotek, których nie znałam. Czułam się niewidzialna.
Pewnej niedzieli Basia zapytała:
– Marta, a ty nie masz ochoty upiec czegoś na deser?
– Nie jestem dobra w pieczeniu – odpowiedziałam szczerze.
Janina westchnęła teatralnie:
– U nas w domu zawsze piekło się sernik na święta…
Zacisnęłam pięści pod stołem.
Wieczorem Paweł próbował mnie pocieszyć:
– Wiesz, mama po prostu musi się przyzwyczaić…
– Paweł, minęły już trzy miesiące! – wybuchłam. – Ja tu nie jestem sobą! Nawet oddychać boję się za głośno!
Spojrzał na mnie bezradnie.
Z czasem zaczęłam coraz częściej wychodzić na długie spacery po okolicy. W lesie za domem mogłam wreszcie być sobą: płakać bez świadków, krzyczeć do drzew, oddychać pełną piersią. Tam układałam sobie w głowie odpowiedzi na wszystkie kąśliwe uwagi Janiny. Tam też zaczęłam pisać pamiętnik.
Któregoś dnia wróciłam do domu później niż zwykle. W kuchni panowała cisza. Na stole leżała kartka:
„Marta, obiad w lodówce. My u Basi.”
Nie czekały na mnie.
Usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak dziecko.
Następnego dnia w pracy koleżanka zapytała:
– Coś ty taka smutna?
Opowiedziałam jej wszystko. O teściowej, o braku wsparcia Pawła, o tym poczuciu bycia gościem we własnym domu.
– Musisz postawić granice – powiedziała stanowczo Ania. – Albo zwariujesz.
Wieczorem zebrałam się na odwagę.
– Janino – zaczęłam cicho podczas kolacji – chciałabym porozmawiać.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
– O czym?
– O tym, że czuję się tutaj obco… I że chciałabym mieć trochę swojej przestrzeni.
Zbigniew odłożył gazetę. Paweł spojrzał na mnie zaskoczony.
– Przecież masz swój pokój – rzuciła Janina chłodno.
– To nie o pokój chodzi… Chciałabym móc gotować po swojemu choć raz w tygodniu. I żebyście nie komentowali wszystkiego, co robię inaczej niż wy…
Zapadła cisza.
– No dobrze – powiedziała w końcu Janina – spróbujemy.
Nie było łatwo. Każda zmiana rodziła nowe napięcia. Ale zaczęłam walczyć o siebie: gotowałam swoje potrawy w soboty, zamykałam drzwi do pokoju i słuchałam muzyki tak głośno, jak chciałam (no dobrze – prawie tak głośno). Z czasem Janina zaczęła doceniać moje pierogi ze szpinakiem („Nie są takie złe…”), a Zbigniew poprosił mnie o przepis na zupę dyniową.
Paweł powoli zaczął stawać po mojej stronie. Kiedy Janina znów narzekała na moje porządki w kuchni, powiedział spokojnie:
– Mamo, Marta ma prawo robić po swojemu.
To był przełomowy moment.
Po pół roku dostaliśmy klucze do naszego mieszkania w Poznaniu. Pakując rzeczy do kartonów czułam ulgę i smutek jednocześnie. Janina przytuliła mnie na pożegnanie:
– Wiesz… może nie jestem łatwa… Ale dobrze, że jesteś z Pawłem.
W nowym mieszkaniu długo nie mogłam przyzwyczaić się do ciszy. Brakowało mi nawet tych codziennych spięć – bo były dowodem na to, że żyję wśród ludzi.
Czasem wracam myślami do tamtych miesięcy i pytam siebie: czy musiałam aż tak walczyć o siebie? Czy każda synowa w Polsce przechodzi przez podobne piekło? Może powinniśmy częściej mówić o swoich uczuciach zamiast je tłumić? Co wy o tym sądzicie?