Zarejestrowałam samochód brata na siebie – i zaczęło się piekło

– Zosia, błagam cię, to tylko formalność! – głos Bartka drżał, a jego palce nerwowo stukały o blat kuchennego stołu. W powietrzu wisiał zapach spalonej kawy i napięcia. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił w szyby mojego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Patrzyłam na mojego młodszego brata, który wyglądał, jakby nie spał od tygodnia.

– Bartek, ja cię znam. Ty zawsze coś wykombinujesz… – odpowiedziałam cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula. – A potem ja zostaję z problemami.

– Przysięgam, to tylko na chwilę! Jeśli auto zostanie na mnie, Marta zabierze je przy rozwodzie. Ty tylko podpiszesz papiery w wydziale komunikacji. Wszystko opłacam sam, słowo! – jego oczy błyszczały desperacją.

Bartek zawsze był moją piętą achillesową. Po śmierci rodziców to ja go wychowywałam – miał wtedy dwanaście lat, ja dwadzieścia dwa. Przysięgłam sobie, że nigdy go nie zostawię. Ale dorosłość Bartka okazała się pasmem kłopotów: kredyty, nieudane związki, wieczne kombinowanie.

Tym razem chodziło o jego ukochaną Skodę Octavię. Marta, jego żona, postanowiła odejść po pięciu latach małżeństwa. Rozwód był brudny: kłótnie o mieszkanie, alimenty na córkę, podział wszystkiego – nawet psa. Bartek bał się, że straci samochód.

Podpisałam. Z duszą na ramieniu, ale podpisałam.

Przez pierwsze tygodnie wszystko było w porządku. Bartek regularnie przelewał mi pieniądze na OC i podatek. Ale potem przyszła pierwsza przesyłka: mandat za przekroczenie prędkości na S8 – 400 złotych. Moje nazwisko, mój PESEL.

– Bartek, dostałam mandat! Zapłacisz to? – napisałam mu na Messengerze.

– Spoko, już robię przelew – odpisał po godzinie.

Ale przelew nie przyszedł. Po tygodniu przyszło upomnienie. Potem kolejny mandat – tym razem za parkowanie na zakazie pod Galerią Mokotów. I jeszcze jeden – za brak przeglądu technicznego.

Zaczęłam się denerwować. Mój chłopak Michał coraz częściej kręcił głową:

– Zosia, on cię wciąga w bagno. Jeśli coś się stanie tym autem… Ty za to odpowiadasz.

Próbowałam rozmawiać z Bartkiem:

– Bartek, musisz to ogarnąć! Wszystko jest na mnie!

– Mam teraz urwanie głowy w pracy… Marta mi robi jazdy o alimenty… Daj mi trochę czasu.

Ale czasu nie było. Listy z urzędu piętrzyły się w przedpokoju. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani z urzędu skarbowego:

– Pani Zofio, ma pani zaległość ponad 2000 złotych z tytułu niezapłaconych mandatów i podatku od środków transportu.

Serce mi stanęło. Zadzwoniłam do Bartka – nie odbierał. Pisałam SMS-y – cisza.

W końcu pojechałam do niego do Pruszkowa. Otworzył mi drzwi w dresie, z przekrwionymi oczami i pustą butelką po piwie na stole.

– Co ty robisz?! – wybuchłam. – Wiesz ile mam już długów przez ciebie?!

– Nie dramatyzuj… Jakoś to ogarniemy…

– Jakoś?! To ja mam komornika na karku!

Zaczęliśmy się kłócić tak głośno, że sąsiadka zza ściany zaczęła walić miotłą w sufit.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Michał próbował mnie pocieszać:

– Musisz to przeciąć. Przepisz auto z powrotem albo je sprzedaj.

Ale Bartek nie chciał słyszeć o sprzedaży:

– To jedyna rzecz, która mi została po tym wszystkim! – krzyczał przez telefon.

W końcu przestał się odzywać zupełnie. Mandaty przychodziły dalej. Komornik zajął mi konto bankowe – zabrali mi połowę pensji z pracy w szkole językowej.

W Wigilię zadzwoniła do mnie ciotka Halina:

– Co ty robisz Bartkowi? Cała rodzina mówi, że go niszczysz! On jest po rozwodzie, a ty mu jeszcze auto zabierasz?

Poczułam się jak potwór. Ale nie miałam wyjścia – sprzedałam Skodę bez jego zgody. Spłaciłam długi i zostało mi ledwie na czynsz.

Bartek dowiedział się o wszystkim od znajomego:

– Jesteś najgorszą siostrą! Zdradziłaś mnie! Już nigdy ci nie zaufam!

Przez kilka miesięcy nie rozmawialiśmy wcale. Rodzina się podzieliła: kuzynka Aneta przestała zapraszać mnie na urodziny dzieci, babcia przestała odbierać telefon.

Po pół roku dostałam od Bartka SMS-a: „Przepraszam za wszystko. Wiem, że cię zawiodłem.”

Ale coś pękło na zawsze. Nasze rozmowy są teraz krótkie i powierzchowne. Rodzinne święta są niezręczne; każdy patrzy w talerz.

Czasem budzę się w nocy i pytam sama siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy rodzina naprawdę znaczy zawsze „pomagać za wszelką cenę”? Gdzie kończy się lojalność wobec bliskich, a zaczyna troska o siebie?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?