Córka oddała ojca jak niepotrzebny przedmiot: prawda rozdzierająca serce

— Tato, musimy porozmawiać — powiedziała Marta, nie patrząc mi w oczy. Jej głos był chłodny, stanowczy, zupełnie inny niż ten, którym kiedyś wołała mnie na kolację albo prosiła o bajkę na dobranoc. Siedziałem na starym fotelu w naszym salonie, patrząc na nią z niedowierzaniem. W jej oczach nie było już tej czułości, którą znałem przez całe życie. Była tylko obca rezerwa.

— O czym chcesz rozmawiać? — zapytałem cicho, choć przeczuwałem już, dokąd to zmierza.

— Nie możesz już mieszkać sam. To niebezpieczne. Lekarz mówił, że powinieneś być pod stałą opieką. Znalazłam dla ciebie dobre miejsce… Dom spokojnej starości w Piasecznie. Tam będziesz miał wszystko, czego potrzebujesz.

Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Przecież jeszcze niedawno razem sadziliśmy kwiaty w ogródku, śmialiśmy się z jej dzieciakami, planowaliśmy święta. Czy naprawdę stałem się dla niej ciężarem?

— Marta… Ja nie chcę tam iść. Tu jest mój dom. Tu wszystko przypomina mi twoją mamę… ciebie… nasze życie — próbowałem przemówić jej do rozsądku, ale ona już podjęła decyzję.

— Tato, nie rozumiesz. Ja mam pracę, dzieci, dom na głowie. Nie dam rady cię pilnować. To dla twojego dobra — powiedziała twardo.

Wtedy zrozumiałem, że nie mam już nic do powiedzenia. Moja własna córka oddawała mnie jak niepotrzebny przedmiot. Jakby całe moje życie — te wszystkie lata pracy w warsztacie samochodowym, noce spędzone przy jej łóżku, kiedy miała gorączkę, pieniądze odkładane na jej studia — nic nie znaczyły.

Dzisiaj znów myślę o tym, jak moje życie się potoczyło. Nigdy nie przypuszczałem, że starość spędzę za kratami obcego domu, pod opieką pielęgniarek, wśród tych, których własne dzieci odtrąciły. Zawsze wierzyłem, że zasłużyłem na coś więcej – na szacunek, ciepło, spokój. W końcu całe życie pracowałem, utrzymywałem rodzinę, budowałem codzienność wokół mojej jedynej radości – Marty.

Pamiętam dzień przeprowadzki. Marta przyszła z mężem i synami. Wynieśli moje rzeczy do samochodu w milczeniu. Sąsiadka z naprzeciwka patrzyła przez firankę. Chciałem się pożegnać z domem, dotknąć ścian, poczuć zapach starego drewna i kawy z kuchni. Ale Marta poganiała mnie: „Tato, pośpiesz się, mamy jeszcze dużo do załatwienia”.

W domu opieki przywitał mnie zapach środków dezynfekujących i cichy szmer telewizora z pokoju wspólnego. Pielęgniarka uśmiechnęła się uprzejmie:

— Panie Stanisławie, tu będzie panu dobrze. Mamy świetną kuchnię i dużo zajęć dla seniorów.

Uśmiechnąłem się blado. Nie chciałem być niewdzięczny. Przecież to nie jej wina.

Pierwsze noce były najgorsze. Leżałem na wąskim łóżku i słuchałem oddechów innych staruszków zza cienkiej ściany. Niektórzy płakali przez sen. Inni krzyczeli imiona swoich dzieci.

Z czasem nauczyłem się codzienności tego miejsca: śniadanie o ósmej, gimnastyka o dziesiątej, obiad o dwunastej trzydzieści. Rozmowy przy stole były pełne żalu i tęsknoty. Każdy miał swoją historię o dzieciach – o tym, jak kiedyś byli wszystkim, a teraz są nikim.

Marta odwiedzała mnie rzadko. Przychodziła raz w miesiącu z dziećmi. Rozmawialiśmy o pogodzie i szkole wnuków. Nigdy nie pytała, jak się czuję naprawdę.

— Tato, wszystko w porządku? — pytała mechanicznie.

— Tak, wszystko dobrze — odpowiadałem zawsze tak samo.

Nie chciałem jej obciążać swoimi uczuciami. Może naprawdę miała za dużo na głowie? Może świat się zmienił i teraz starzy ludzie są tylko problemem do rozwiązania?

Czasem widzę przez okno młode rodziny spacerujące po parku przed domem opieki. Matki pchają wózki z dziećmi, ojcowie rozmawiają przez telefon. Zastanawiam się wtedy: czy ja też byłem kiedyś tak zajęty sobą? Czy zaniedbałem Martę? Czy to kara za moje błędy?

Pewnego dnia do naszego domu opieki przyjechał nowy pensjonariusz — pan Janusz. Był głośny i pełen energii.

— Wie pan co? — powiedział mi pierwszego dnia przy obiedzie — Ja to myślałem, że dzieci będą się mną opiekować na starość. A tu proszę! Syn wyjechał do Anglii, córka ma własne życie… I tak siedzimy tu razem.

Śmiał się głośno, ale w jego oczach widziałem smutek podobny do mojego.

Z czasem zaprzyjaźniliśmy się z Januszem i kilkoma innymi mieszkańcami. Opowiadaliśmy sobie historie z młodości, wspominaliśmy czasy PRL-u i pierwsze samochody na polskich drogach. Ale żaden śmiech nie zagłuszał tęsknoty za rodziną.

Najgorsze były święta. W Wigilię większość pensjonariuszy płakała po kątach albo patrzyła tępo w telewizor. Kilkoro dzieci przyjechało po swoich rodziców na kilka godzin — reszta została sama.

Marta zadzwoniła wtedy:

— Tato, przepraszam, nie damy rady przyjechać w tym roku. Michał ma grypę, a ja muszę zostać z nim w domu.

Złożyliśmy sobie życzenia przez telefon. Po odłożeniu słuchawki długo siedziałem w ciszy.

Czasami myślę o tym wszystkim i pytam siebie: gdzie popełniłem błąd? Czy mogłem być lepszym ojcem? Czy Marta kiedyś zrozumie swój błąd? Czy samotność to naprawdę cena za miłość?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś przeżył coś podobnego? Bo ja już sam nie wiem, czy to świat się zmienił… czy to ja jestem już tylko niepotrzebnym przedmiotem.