Cień nad rodziną: Historia Magdaleny z Torunia
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet w naszym mieszkaniu na Rubinkowie w Toruniu. Siedziałam przy kuchennym stole, z kubkiem herbaty, kiedy nagle do kuchni wpadła moja córka, Zuzanna. Miała wtedy siedemnaście lat, a w oczach błyszczał jej gniew.
– Mamo, czy ty naprawdę nie widzisz, co się dzieje? – rzuciła, trzaskając plecakiem o podłogę.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do kuchni wszedł mój mąż, Andrzej. Widziałam po jego twarzy, że coś jest nie tak – był blady, spocony, unikał mojego wzroku. Zuzanna patrzyła na niego z pogardą.
– Powiedz jej! – krzyknęła do ojca. – Powiedz mamie, co robisz po pracy!
Serce mi zamarło. Andrzej spuścił głowę.
– Magda… – zaczął cicho. – Muszę ci coś powiedzieć.
Wiedziałam już. Przeczuwałam od miesięcy. Te późne powroty, zapach damskich perfum na jego kurtce, tajemnicze wiadomości w telefonie. Ale co innego przeczuwać, a co innego usłyszeć prawdę.
– Mam kogoś – powiedział w końcu Andrzej. – To nie jest chwilowe. Kocham ją.
Zuzanna wybiegła z kuchni, trzaskając drzwiami do swojego pokoju. Ja siedziałam nieruchomo, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody.
– Od kiedy? – zapytałam cicho.
– Od roku – odpowiedział. – To Iwona z pracy.
Poczułam się jak idiotka. Rok żyłam w kłamstwie. Rok gotowałam mu obiady, prałam koszule, martwiłam się o jego zdrowie. Rok patrzyłam mu w oczy i nie widziałam niczego.
– I co teraz? – spytałam, próbując nie płakać.
– Chcę odejść – powiedział Andrzej. – Przepraszam.
Nie pamiętam reszty wieczoru. Pamiętam tylko ciszę i dźwięk deszczu za oknem. Następnego dnia Andrzej się wyprowadził. Zabrał tylko walizkę i kilka koszul. Zuzanna przez tydzień nie odzywała się do mnie słowem.
Przez pierwsze miesiące żyłam jak automat. Praca w szkole podstawowej na Skarpie była moją jedyną ucieczką od myśli. Uczyłam polskiego dzieciaki z trudnych rodzin i nagle sama stałam się jedną z tych matek, które muszą sobie radzić same.
Zuzanna zamknęła się w sobie. Przestała chodzić na treningi siatkówki, zaczęła wracać późno do domu. Pewnego wieczoru znalazłam ją płaczącą w łazience.
– To wszystko twoja wina! – krzyczała przez łzy. – Gdybyś była inna, tata by nie odszedł!
Te słowa bolały bardziej niż zdrada Andrzeja. Próbowałam tłumaczyć, że to nie tak, że dorosłych spraw nie da się sprowadzić do prostych win i kar, ale Zuzanna nie chciała słuchać.
Wkrótce zaczęły się problemy finansowe. Kredyt na mieszkanie, raty za samochód, rachunki za prąd i gaz rosły szybciej niż moja pensja nauczycielki. Mama próbowała mi pomagać, ale sama ledwo wiązała koniec z końcem po śmierci taty.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie siostra, Marta.
– Magda, musisz coś zrobić z Zuzią – powiedziała bez ogródek. – Widziałam ją w galerii z jakimiś podejrzanymi chłopakami.
Zadzwoniłam do córki. Nie odbierała telefonu przez dwa dni. Kiedy wróciła do domu nad ranem, była roztrzęsiona i wystraszona.
– Mamo… przepraszam – wyszeptała i rozpłakała się w moich ramionach.
Wtedy pierwszy raz od miesięcy poczułam coś na kształt nadziei. Może jeszcze uda mi się ją uratować przed błędami młodości?
Ale los miał dla mnie inne plany.
Kilka tygodni później zaczęłam czuć się coraz gorzej. Myślałam, że to stres i przemęczenie. Kiedy jednak zasłabłam na lekcji przed całą klasą, koleżanka zawiozła mnie do szpitala na Bielanach.
Diagnoza była jak wyrok: rak piersi.
Pamiętam rozmowę z lekarzem:
– Pani Magdaleno, musimy działać szybko. Operacja, potem chemia…
Wróciłam do domu otępiała ze strachu. Zuzanna siedziała przy stole i jadła płatki kukurydziane.
– Co powiedzieli? – spytała bez emocji.
– Jestem chora – odpowiedziałam drżącym głosem. – Bardzo chora.
Zuzanna spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami i nagle rzuciła się mi na szyję.
– Nie możesz mnie zostawić! – płakała.
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułam jej bliskość.
Przez kolejne miesiące walczyłyśmy razem: ja z chorobą, ona z własnymi demonami. Andrzej dzwonił czasem z pytaniem o zdrowie, ale nigdy nie odwiedził mnie w szpitalu. Iwona nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Siedziałyśmy we dwie przy stole zastawionym skromnie: barszcz z uszkami i pierogi z kapustą i grzybami. Zuzanna patrzyła w okno na śnieg i nagle powiedziała:
– Mamo… ja cię kocham. Przepraszam za wszystko.
Objęłam ją mocno i obie płakałyśmy długo tej nocy.
Po roku leczenia wróciłam do pracy słabsza fizycznie, ale silniejsza psychicznie niż kiedykolwiek wcześniej. Zuzanna zdała maturę i dostała się na psychologię na UMK. Byłam z niej dumna jak nigdy dotąd.
Andrzej próbował wrócić po rozstaniu z Iwoną, ale nie potrafiłam mu wybaczyć tego wszystkiego, co zrobił naszej rodzinie.
Pewnego dnia spotkałam go przypadkiem pod Biedronką na Szosie Lubickiej. Stał tam zmęczony życiem, z siwymi włosami i pustym spojrzeniem.
– Magda… przepraszam za wszystko – powiedział cicho.
Spojrzałam mu prosto w oczy:
– Nie da się cofnąć czasu, Andrzej. Każdy musi ponieść konsekwencje swoich wyborów.
Dziś żyję spokojniej niż kiedyś. Mam przy sobie córkę i wiem, że przeszłyśmy razem przez piekło. Ale czasem nocą pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć zdradę? Czy da się odbudować rodzinę po takim trzęsieniu ziemi?
A Wy? Co myślicie o wybaczeniu i drugiej szansie? Czy warto próbować naprawiać coś, co zostało tak boleśnie rozbite?