Marzenie, które się nie spełnia: dzieci dorosły, lecz zapomniały, że szczęście to rodzina

– Mamo, nie mam czasu na kawę. Może w przyszłym tygodniu? – głos mojej córki, Magdy, rozbrzmiewał w słuchawce zniecierpliwieniem. Słyszałam w tle szum tramwaju, szybkie kroki, oddech urywany między jednym spotkaniem a drugim.

Odłożyłam telefon i przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w kuchennym oknie. Sześćdziesiąt jeden lat. Włosy już siwe, dłonie pomarszczone od lat pracy – najpierw w szkole, potem w domu. Zawsze byłam dla nich: dla Magdy i dla Pawła. Z mężem, Andrzejem, przeżyliśmy razem ponad czterdzieści lat – w biedzie, w dostatku, przez łzy i śmiech. Wszystko było. A teraz, u schyłku naszych dni, mamy tylko jedno pragnienie – niańczyć wnuki. Usłyszeć tupot małych stópek, zobaczyć wnuczki podobne do Magdy albo Pawła. Ale dzieci mają inne plany.

– Mamo, świat się zmienił. Teraz nie ma czasu na rodzinę – powiedział Paweł ostatnio, kiedy odwiedził nas na Wielkanoc. Przyjechał sam, bez swojej żony, bo „musiała pracować”. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. O polityce, o cenach w sklepach, o tym, jak ciężko jest młodym ludziom. Ale ani słowa o dzieciach. Ani słowa o przyszłości.

Wieczorem usiadłam z Andrzejem przy kuchennym stole. On milczał długo, patrzył na mnie spod krzaczastych brwi.

– Myślisz, że coś zrobiliśmy źle? – zapytał cicho.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Może za bardzo ich chroniliśmy? Może za bardzo chcieliśmy dla nich wszystkiego?

Przez lata byliśmy dla nich podporą. Kiedy Magda miała gorączkę, nie spałam całą noc. Kiedy Paweł złamał nogę na boisku, nosiłam go na rękach po schodach. Pracowałam na dwa etaty, żeby mogli mieć lepsze życie. A teraz…

Cisza w domu jest najgorsza. Czasem wydaje mi się, że słyszę śmiech dzieci dobiegający z pokoju obok. Ale to tylko wspomnienia.

W niedzielę poszliśmy z Andrzejem do kościoła. Po mszy spotkaliśmy sąsiadkę, panią Zofię.

– Pani Halinko, wnuczki przyjechały do mnie na weekend! Cały dom postawiony na głowie! – śmiała się radośnie.

Uśmiechnęłam się grzecznie, ale poczułam ukłucie zazdrości. Dlaczego innym się udaje?

Wieczorem zadzwoniła Magda.

– Mamo, przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Wiesz… Tomek dostał awans i teraz mamy jeszcze mniej czasu dla siebie.

– A może przyjechalibyście na obiad w niedzielę? – zaproponowałam z nadzieją.

– Zobaczymy… dam znać.

Zawsze „zobaczymy”, zawsze „może”.

Andrzej próbował mnie pocieszyć.

– Halinko, nie możemy ich zmuszać do niczego. Mają swoje życie.

Ale czy to znaczy, że my już nie jesteśmy częścią ich życia?

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do Magdy bez zapowiedzi. Kupiłam ciasto drożdżowe w cukierni i pojechałam tramwajem przez pół miasta. Kiedy otworzyła drzwi, była wyraźnie zaskoczona.

– Mamo! Dlaczego nie zadzwoniłaś?

– Chciałam cię zobaczyć…

Wpuściła mnie do środka niechętnie. W mieszkaniu panował bałagan – sterty dokumentów na stole, laptop otwarty na kuchennym blacie.

– Pracuję z domu dzisiaj – powiedziała usprawiedliwiająco.

Usiadłyśmy przy stole. Magda była spięta, co chwilę zerkała na telefon.

– Mamo… ja naprawdę nie mam czasu na pogaduszki. Muszę zaraz wracać do pracy.

Zjadłyśmy po kawałku ciasta w milczeniu. Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem.

W drodze powrotnej płakałam w tramwaju jak dziecko.

Wieczorem Andrzej przytulił mnie mocno.

– Halinko… może powinniśmy znaleźć sobie jakieś zajęcie? Klub seniora? Ogródek działkowy?

Ale ja nie chciałam nowego hobby. Chciałam rodziny. Chciałam być potrzebna.

Kilka tygodni później Paweł zadzwonił z wiadomością:

– Mamo… wyjeżdżamy z Anią do Irlandii. Dostałem tam dobrą pracę.

Nie wiedziałam co powiedzieć. Gratulować? Płakać? Krzyczeć?

– A wrócicie kiedyś?

– Nie wiem… może za kilka lat.

Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Andrzej też przewracał się z boku na bok.

– Zostaniemy tu sami – powiedział cicho.

Wtedy dotarło do mnie coś strasznego: nasze marzenie o rodzinie pod jednym dachem już się nie spełni.

Czasem myślę o tym, jak wyglądałyby nasze dni, gdyby dzieci zostały blisko nas. Gdybyśmy mogli codziennie widzieć wnuki, uczyć je piec pierogi albo opowiadać bajki przed snem. Ale to tylko ułuda.

W sklepach widzę młode matki z dziećmi i czuję ukłucie zazdrości i smutku jednocześnie. Czy to naprawdę tak musi być? Czy dzisiejszy świat naprawdę nie ma już miejsca dla rodzinnych więzi?

Ostatnio Andrzej przyniósł mi bukiet tulipanów.

– Żebyś wiedziała, że jesteś dla mnie najważniejsza – powiedział cicho.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Może to jest odpowiedź? Może musimy nauczyć się być szczęśliwi we dwoje?

Ale czy można pogodzić się z tym, że marzenie o rodzinie pozostaje niespełnione? Czy naprawdę dzieci zapomniały, że szczęście to rodzina? A może to my czegoś nie rozumiemy?

Czasem siedzę wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy można być szczęśliwym bez tych, których kocha się najbardziej? Czy jeszcze kiedyś usłyszę tupot małych stópek w naszym domu?