Za ścianą — nie cisza. Historia z bloku na warszawskim Bródnie

— Zamknij te drzwi, bo znowu będzie słychać! — wrzasnęła mama z kuchni, gdy tylko trzasnęłam klamką. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i niepokoju. Był listopadowy wieczór, a ja, Zuzanna Maj, wróciłam do naszego dwupokojowego mieszkania na Bródnie po kolejnej nieudanej rozmowie kwalifikacyjnej.

— Przepraszam, mamo — rzuciłam cicho, zdejmując buty.

— Przepraszasz, przepraszasz… A potem znowu to samo! — mruknęła pod nosem. — Lepiej powiedz, czy coś słychać od Nowaków?

Zamarłam. Od tygodni za ścianą działy się rzeczy, które nie dawały nam spać. Najpierw były tylko głośne rozmowy, potem krzyki, płacz dziecka i trzaskanie drzwiami. Mama coraz częściej chodziła roztrzęsiona, a ja… ja próbowałam nie słyszeć. Ale nie dało się.

— Słychać — przyznałam. — Dzisiaj znowu się kłócili. Mały płakał.

Mama westchnęła ciężko i usiadła przy stole. — To nie jest normalne. Ja już nie mam siły. Może trzeba zadzwonić na policję?

— Mamo, już raz dzwoniłaś. Przyjechali, pogadali i pojechali. A potem było jeszcze gorzej.

Wtedy w drzwiach stanął mój brat, Bartek. Zawsze wchodził bez pukania, jakby to wciąż był jego dom, choć od dwóch lat mieszkał z dziewczyną na Ursynowie.

— Cześć wszystkim — rzucił i od razu spojrzał na mamę. — Znowu się zaczęło?

— Znowu — odpowiedziała mama. — Ty to masz dobrze, uciekłeś stąd. A my tu zostaliśmy z tym wszystkim.

Bartek wzruszył ramionami i nalał sobie herbaty. — Może trzeba pogadać z nimi jak człowiek z człowiekiem?

— Ty pogadaj! Ja już próbowałam! — wybuchła mama. — Ta Nowakowa patrzy na mnie jak na wariatkę! A jej mąż… nawet dzień dobry nie odpowiada!

Zapanowała cisza, którą przerwał kolejny huk za ścianą. Tym razem wyraźnie było słychać męski głos:

— Zamknij się wreszcie! Ile razy mam ci powtarzać?!

Potem płacz dziecka i kobiecy szloch.

Mama zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić po kuchni tam i z powrotem.

— Nie mogę tego słuchać! Nie mogę! — powtarzała.

Bartek spojrzał na mnie znacząco. — Może trzeba coś zrobić? Zgłosić do opieki społecznej?

— A co my możemy? — zapytałam bezradnie. — Przecież nikt nam nie uwierzy. Oni zawsze udają normalnych, jak ktoś przyjdzie.

Noc była długa. Leżałam w łóżku i słuchałam szlochu za ścianą. W głowie miałam własne problemy: brak pracy, poczucie beznadziei, wieczne pretensje mamy o wszystko. Ale tamta rodzina miała gorzej. I to mnie przerażało.

Rano mama była blada i roztrzęsiona.

— Idź do sklepu po chleb — rzuciła mi przez ramię. — I zobacz, czy ta Nowakowa wyjdzie z małym.

Zeszłam na dół i zobaczyłam ją przy śmietniku. Stała skulona, z podkrążonymi oczami, a jej synek tulił się do nogi.

— Dzień dobry — powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie nieufnie.

— Dzień dobry.

Chciałam coś powiedzieć, zapytać: „Czy pani potrzebuje pomocy?”, ale zabrakło mi odwagi. Przeszłam obok i poczułam wstyd.

W domu mama czekała na relację.

— I co? Była?

— Była… Wyglądała źle.

Mama usiadła ciężko na kanapie i ukryła twarz w dłoniach.

— Ja już nie wiem, co robić… Może to wszystko przez nas? Może gdybyśmy byli lepszymi sąsiadami… Może gdyby twój ojciec żył…

Znowu zaczęło się wypominanie przeszłości: że Bartek wyprowadził się za szybko, że ja nie mam pracy, że ojciec zostawił nas same z problemami. Zawsze kończyło się tak samo: płaczem mamy i moim milczeniem.

Wieczorem Bartek zadzwonił:

— Zuza, musimy coś zrobić. Może napiszemy anonim do opieki społecznej? Albo porozmawiamy z innymi sąsiadami?

— A jeśli to nic nie da? Jeśli będzie jeszcze gorzej?

— Nie możemy być obojętni!

Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Mama podskoczyła przestraszona.

— Kto to może być o tej porze?

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Nowakową. Stała ze spuszczoną głową, trzymając synka za rękę.

— Przepraszam… Czy mogę wejść? — wyszeptała.

Mama zaprosiła ją do środka. Kobieta usiadła na brzegu kanapy, a jej syn wtulił się w nią jeszcze mocniej.

— Przepraszam za hałas… Za wszystko… Ja już nie wiem, co robić… On… on mnie bije… — zaczęła płakać.

Mama objęła ją ramieniem. Ja podałam chusteczki.

— Musi pani coś zrobić! — powiedziała mama stanowczo. — Nie może pani tak żyć!

Nowakowa spojrzała na nas błagalnie:

— Ale gdzie ja pójdę? Nie mam nikogo… On zabierze mi dziecko…

Bartek zadzwonił jeszcze raz:

— Zuza, co się dzieje?

Opowiedziałam mu wszystko przez łzy.

Następnego dnia Bartek przyjechał rano i razem poszliśmy do Ośrodka Pomocy Społecznej na Kondratowicza. Pomogliśmy Nowakowej napisać zgłoszenie. Potem była policja, rozmowy z psychologiem, płacz dziecka i strach przed zemstą męża.

Mama przez kilka dni nie wychodziła z domu ze strachu przed Nowakiem. Ja też bałam się każdego dźwięku na klatce schodowej.

Ale po tygodniu Nowakowa wyprowadziła się z synkiem do domu samotnej matki na Targówku. Za ścianą zapanowała cisza tak głęboka, że aż bolały od niej uszy.

Mama długo nie mogła dojść do siebie.

— Może lepiej było nic nie robić? Może teraz on wróci i nam coś zrobi?

Bartek był innego zdania:

— Zrobiliśmy to, co trzeba było zrobić.

A ja? Do dziś nie wiem, czy postąpiliśmy słusznie. Czy można być szczęśliwym w świecie pełnym cudzych dramatów? Czy pomagając innym ratujemy też siebie?

Czasem w nocy budzę się i nasłuchuję ciszy za ścianą. I pytam siebie: czy lepiej słyszeć cudze życie – nawet jeśli jest bolesne – czy udawać, że za ścianą nic nie ma?