Nie osądzaj po skrytym sercu: Historia baby Jadzi z Kamionki

— Z drogi, babo! — wrzasnął Stasiek, kiedy szłam przez rynek z koszem ziemniaków. Zatrzymałam się, spojrzałam mu prosto w oczy. Widziałam w nich strach, choć udawał odwagę. Ludzie zawsze się mnie bali. Byłam większa niż niejeden chłop, szeroka w barach, z rękami jak bochny chleba. Ale to nie siła fizyczna sprawiała, że mnie unikali. To była ta cisza, którą wokół siebie roztaczałam, i spojrzenie, które podobno mogło zamrozić mleko w krowim wymieniu.

W Kamionce byłam od zawsze. Mój dom stał na końcu wsi, tuż przy lesie. Matka umarła młodo, ojca nie pamiętam. Wychowywała mnie ciotka Bronka — kobieta twarda jak kamień i równie mało czuła. „Nie ufaj ludziom, Jadwigo. Oni zawsze chcą tylko twojej krzywdy” — powtarzała mi od dziecka. I tak nauczyłam się milczeć, patrzeć spod byka i nie prosić nikogo o nic.

Z czasem ludzie zaczęli mówić o mnie coraz gorsze rzeczy. Że rzucam uroki, że krowy przestają się cielić przez moje spojrzenie, że dzieci płaczą na mój widok. Nawet ksiądz proboszcz omijał mnie szerokim łukiem po mszy. A ja? Ja po prostu chciałam spokoju. Pracowałam w polu od świtu do nocy, sama sobie radziłam ze wszystkim. Nie potrzebowałam nikogo — tak przynajmniej sobie wmawiałam.

Pewnego dnia przyszła do mnie Zosia, córka sołtysa. Miała może dwanaście lat i oczy wielkie jak spodki. Stała na progu mojego domu i trzęsła się jak osika.

— Baba Jadzia… — zaczęła niepewnie — mama mówi, że tylko ty możesz pomóc.

Spojrzałam na nią surowo.

— Czego chcesz?

— Kura nie znosi jajek… Mama mówi, że to przez zły urok…

Parsknęłam śmiechem.

— Kura jest stara, a nie zaczarowana. Powiedz matce, żeby kupiła nową.

Zosia uciekła, a ja poczułam ukłucie żalu. Chciałam jej powiedzieć coś miłego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Tak było zawsze — kiedy próbowałam być dobra, wychodziło na opak.

Wieczorem usiadłam przy piecu i patrzyłam w ogień. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo — jak bardzo chciałam, żeby ktoś mnie przytulił, powiedział dobre słowo. Ale ciotka Bronka była nieugięta. „Miękkie serce to zguba” — mawiała.

Następnego dnia na rynku znów usłyszałam szepty za plecami:

— Widziałeś? Zosia była u baby Jadzi…
— Pewnie teraz wszystkie kury zdechną!

Zacisnęłam pięści i poszłam dalej. Ale tego wieczoru ktoś zapukał do moich drzwi. To był Stasiek — ten sam, który rano krzyczał na rynku.

— Baba Jadzia… przepraszam… — jąkał się — moja żona chora… lekarz nie wie co jej jest…

Patrzyłam na niego długo. W końcu skinęłam głową.

— Pokaż mi ją.

W domu Staśka panował półmrok i zapach ziół. Jego żona leżała blada jak ściana, z gorączką i majaczeniem. Usiadłam przy niej, dotknęłam czoła.

— To nie żadna magia — powiedziałam cicho — tylko zapalenie płuc.

Zostawiłam im wywar z lipy i miodu, kazałam okryć ją ciepło i przewietrzyć izbę. Staśkowi powiedziałam, żeby przyszedł rano po więcej ziół.

Przez następne dni przychodził codziennie. Ludzie zaczęli szeptać jeszcze głośniej:

— Baba Jadzia leczy ludzi…
— Pewnie coś knuje!

Ale żona Staśka wyzdrowiała. Przyszli podziękować mi całą rodziną. Staśkowa płakała ze wzruszenia.

— Dziękuję pani… nikt inny nie pomógł…

Poczułam ciepło w sercu, którego nie znałam od lat. Ale zaraz potem przyszła fala plotek:

— Pewnie baba Jadzia rzuciła urok na Staśkową, a potem go zdjęła!
— Ona jest niebezpieczna!

Wtedy wydarzyło się coś strasznego. W nocy ktoś podpalił moją stodołę. Ogień rozświetlił całą wieś. Biegłam z wiadrem wody, krzyczałam o pomoc — ale nikt nie przyszedł. Stałam sama na środku podwórza i patrzyłam, jak płoną moje zapasy na zimę.

Rano przyszła do mnie Zosia z matką.

— Przepraszamy… My… my nie wiedziałyśmy…

Nie odpowiedziałam nic. Było mi wszystko jedno. Straciłam wszystko przez ludzką głupotę i strach.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak cień samej siebie. Ludzie omijali mnie jeszcze szerzej niż zwykle. Nawet dzieci przestały rzucać kamieniami w mój płot — bali się, że teraz naprawdę rzucę urok.

Pewnego dnia przyszła do mnie listonoszka Marysia.

— Jadwiga… wiem, że ci ciężko… Może chcesz zamieszkać u mnie? Mam wolny pokój po mamie…

Spojrzałam na nią zdziwiona.

— Dlaczego chcesz mi pomóc?

Marysia wzruszyła ramionami.

— Bo wiem, jaka jesteś naprawdę. Widziałam, jak pomogłaś Staśkowej i Zosi… Ludzie gadają głupoty.

Po raz pierwszy od lat poczułam łzy pod powiekami.

Zgodziłam się zamieszkać u Marysi na jakiś czas. Powoli zaczęłam wracać do życia — pomagałam jej w ogrodzie, gotowałyśmy razem obiady. Czasem przychodziły sąsiadki po radę albo po zioła — już bez strachu w oczach.

Ale nigdy nie zapomniałam tej nocy, kiedy stałam sama przed płonącą stodołą i nikt nie podał mi ręki.

Dziś wiem jedno: łatwo jest osądzać kogoś po pozorach, trudniej zajrzeć głębiej i zobaczyć prawdziwego człowieka pod skorupą samotności i bólu. Czy gdybyście byli na moim miejscu — potrafilibyście wybaczyć? Czy warto ufać ludziom po tym wszystkim? Może każdy z nas nosi w sobie jakąś tajemnicę i ból, o którym inni nawet nie mają pojęcia…