Niechciana córka – historia walki o siebie

— Znowu wróciłaś tak późno, Martyna? — głos matki przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stała przy zlewie, z rękami mokrymi od wody, a jej spojrzenie było twarde jak beton. — Gdzie się włóczyłaś?

— Byłam na próbie w teatrze — odpowiedziałam cicho, zdejmując kurtkę.

— Teatr! — prychnęła. — Zamiast pomóc w domu, to ty się bawisz w jakieś głupoty. Może byś się wreszcie zajęła czymś pożytecznym? Zosia już ugotowała obiad, a ty nawet nie wiesz, gdzie leży ziemniak!

Zosia, moja młodsza siostra, spojrzała na mnie z ukosa i wzruszyła ramionami. Była oczkiem w głowie mamy — zawsze posłuszna, zawsze zadowolona z tego, co ma. Ja byłam tą „niewygodną”.

Ojciec siedział przy stole i udawał, że czyta gazetę. W rzeczywistości słuchał każdego słowa, ale nigdy nie stawał po mojej stronie. W naszym domu nie było miejsca na rozmowy o uczuciach. Były tylko obowiązki i wieczne pretensje.

— Mamo, to dla mnie ważne — próbowałam jeszcze raz. — Dostałam główną rolę. Może przyjdziecie na premierę?

— Ja nie mam czasu na takie bzdury — ucięła matka. — Lepiej pomyśl, co będziesz robić po maturze. Do pracy trzeba iść, a nie bujać w obłokach!

Zamknęłam się w swoim pokoju i poczułam znajome ukłucie w sercu. To nie był pierwszy raz, kiedy czułam się jak intruz we własnym domu. Często marzyłam o tym, żeby po prostu zniknąć — wyjechać gdzieś daleko, gdzie nikt mnie nie zna i nikt nie ocenia.

W szkole też nie miałam lekko. Mieszkałam w małej miejscowości pod Piotrkowem Trybunalskim, gdzie wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli. Kiedy zaczęłam grać w amatorskim teatrze, ludzie patrzyli na mnie jak na dziwadło.

— Ty to chyba myślisz, że jesteś kimś lepszym? — rzuciła kiedyś koleżanka z klasy podczas przerwy. — Po co ci to? I tak skończysz jak twoja matka — przy kasie w Biedronce.

Udawałam, że mnie to nie rusza. Ale bolało. Bolało bardzo.

Jedyną osobą, która mnie rozumiała, był Kuba — chłopak z sąsiedztwa. Zawsze miał dla mnie dobre słowo i potrafił rozbawić nawet wtedy, gdy świat walił mi się na głowę.

— Martyna, ty musisz stąd uciec — mówił pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na ławce pod blokiem. — Masz talent. Nie zmarnuj go przez nich.

— Ale jak? Nie mam pieniędzy ani wsparcia…

— Zdasz maturę i wyjedziesz do Łodzi albo Warszawy. Tam są szkoły teatralne. Pomogę ci.

Wiedziałam, że mówi szczerze. Ale strach był silniejszy niż marzenia.

W domu atmosfera gęstniała z każdym tygodniem. Matka coraz częściej wytykała mi „lenistwo”, a Zosia donosiła jej o każdym moim kroku.

Pewnego dnia wróciłam do domu i usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi kuchni:

— Ona się nigdy nie zmieni — mówiła matka z goryczą. — Tylko kłopoty przez nią. Zosia, ty przynajmniej jesteś normalna.

— Może Martyna po prostu chce czegoś innego? — odważyła się zapytać siostra.

— Innego? W tym kraju trzeba pracować, a nie marzyć! — syknęła matka.

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam się starać o ich akceptację. Skupiłam się na nauce i teatrze. Zaczęłam pisać własne teksty i wysyłać je na konkursy literackie.

Kiedy przyszły wyniki matury, byłam jedną z najlepszych uczennic w szkole. Dostałam się na wymarzoną Akademię Teatralną w Łodzi.

— Co ty sobie wyobrażasz?! — krzyczała matka, gdy pokazałam jej list gratulacyjny. — Kto ci za to zapłaci? My nie mamy pieniędzy na twoje fanaberie!

— Mam stypendium socjalne i mogę pracować po zajęciach…

— A kto będzie pomagał w domu?!

Ojciec milczał jak zwykle. Zosia płakała cicho w kącie.

Spakowałam walizkę i wyszłam z domu bez pożegnania. Kuba zawiózł mnie na dworzec i mocno przytulił.

— Dasz radę — powiedział tylko.

Pierwsze miesiące w Łodzi były trudne. Wynajmowałam pokój z trzema innymi dziewczynami, pracowałam wieczorami jako kelnerka i uczyłam się do późna w nocy. Często brakowało mi pieniędzy na jedzenie, ale nigdy nie brakowało mi pasji.

Z czasem zaczęłam grać coraz większe role w studenckim teatrze. Poznałam ludzi takich jak ja — pełnych marzeń i odwagi.

Pewnego dnia dostałam telefon od matki:

— Twój ojciec miał zawał — powiedziała bez emocji. — Może byś przyjechała?

Pojechałam do domu z duszą na ramieniu. Ojciec leżał blady i słaby, ale uśmiechnął się na mój widok.

— Martynko… dobrze cię widzieć…

Matka patrzyła na mnie chłodno:

— Widzisz? Gdybyś była bliżej, może byś pomogła…

Nie odpowiedziałam nic. Wiedziałam już wtedy, że nigdy nie będę dla niej wystarczająco dobra.

Po powrocie do Łodzi dostałam propozycję zagrania głównej roli w spektaklu dyplomowym. Premiera miała być transmitowana online przez lokalną telewizję.

Po spektaklu dostałam dziesiątki wiadomości od widzów i propozycję współpracy z jednym z teatrów repertuarowych.

Matka zadzwoniła dopiero po tygodniu:

— Widziałam cię w telewizji…

Czekałam na dalsze słowa, ale usłyszałam tylko:

— Zosia jest chora. Może byś przysłała trochę pieniędzy?

Zrozumiałam wtedy, że nigdy nie będę dla niej córką-marzeniem. Ale przestało mnie to boleć.

Dziś gram w teatrze i piszę własne sztuki. Mam przyjaciół i ludzi, którzy mnie doceniają za to, kim jestem naprawdę.

Czasem myślę o rodzinie i zastanawiam się: czy można kochać kogoś, kto nigdy nie zaakceptował twojej prawdziwej twarzy? Czy warto wracać tam, gdzie zawsze byłaś niewygodna?

A wy? Czy mieliście odwagę postawić wszystko na jedną kartę – nawet jeśli oznaczało to rozstanie z rodziną?