Niedziela, która już nie wróci: Historia polskiej matki
– Krystyna, musimy porozmawiać. – Głos Ani, mojej synowej, drżał lekko, choć starała się brzmieć stanowczo. Stała w progu kuchni, ściskając w dłoniach ściereczkę. Za nią, w salonie, mój syn Michał udawał, że ogląda telewizję, ale widziałam, jak co chwila zerka w naszą stronę.
Wiedziałam już wtedy, że coś się zmieniło. Czułam to od tygodni – napięcie narastało, rozmowy stawały się coraz krótsze, a Michał coraz rzadziej dzwonił. Ale nie spodziewałam się tego, co miało paść za chwilę.
– Krystyno… mamo… – zaczęła Ania, a ja poczułam ukłucie w sercu. – Chcielibyśmy… żebyś przez jakiś czas nie przychodziła do nas na niedzielne obiady.
Słowa zawisły w powietrzu jak ciężka mgła. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Niedziela była dla mnie świętością – od lat gotowałam rosół i pieczeń, odkąd tylko Michał był mały. Nawet kiedy wyprowadził się do własnego mieszkania z Anią i urodziła im się Zosia, tradycja trwała. Co tydzień spotykaliśmy się przy stole, śmialiśmy się, kłóciliśmy o politykę, wspominaliśmy stare czasy.
– Ale… dlaczego? – wyszeptałam, czując łzy pod powiekami.
Ania spojrzała na mnie z mieszaniną współczucia i zmęczenia. – Potrzebujemy trochę czasu dla siebie. Zosia zaczęła chodzić do przedszkola, Michał dużo pracuje… Chcemy spróbować spędzać te dni tylko we trójkę.
Michał podniósł wzrok znad pilota. – Mamo, to nie tak, że cię nie chcemy. Po prostu… czasem jest za głośno, za tłoczno. Chcemy odpocząć.
Poczułam się jak intruz we własnej rodzinie. Przez całą drogę do domu powtarzałam sobie: „To tylko na chwilę. Może za miesiąc znów mnie zaproszą.” Ale minął miesiąc, potem drugi. Niedzielne popołudnia stały się puste i ciche. Siedziałam przy stole sama z dwoma talerzami rosołu i patrzyłam na zdjęcia Michała z dzieciństwa.
Zaczęłam coraz częściej dzwonić do siostry, Grażyny. – Oni cię wykorzystali – mówiła bez ogródek. – Teraz mają swoje życie i nie chcą starej matki na głowie.
Nie chciałam w to wierzyć. Przecież byłam dobrą matką! Po śmierci męża sama wychowałam Michała, pracowałam na dwa etaty w szpitalu jako pielęgniarka. Nigdy nie narzekałam. Nawet kiedy Michał przyprowadził Anię – dziewczynę z małego miasta pod Kielcami – przyjęłam ją jak własną córkę.
Ale teraz czułam się zdradzona. Zosia przestała do mnie dzwonić z pytaniem o bajki na dobranoc. Michał rzadko odbierał telefon. A ja… ja zaczęłam rozmawiać sama ze sobą.
Pewnej niedzieli nie wytrzymałam. Wzięłam ciasto drożdżowe i pojechałam pod ich blok na Mokotowie. Zadzwoniłam domofonem.
– Kto tam? – głos Ani był chłodny.
– To ja… mama… Przyniosłam ciasto dla Zosi.
Chwila ciszy.
– Krystyno… mówiłyśmy przecież…
– Tylko na chwilę! – przerwałam jej rozpaczliwie.
Drzwi otworzyły się niechętnie. W środku Zosia bawiła się klockami na dywanie, nawet nie podniosła wzroku. Michał siedział przy komputerze.
– Mamo, mówiłem ci…
– Chciałam tylko zobaczyć wnuczkę! – wybuchłam. – Czy to tak dużo?
Ania spojrzała na mnie z wyrzutem. – Musisz nauczyć się odpuszczać. My też mamy prawo do własnego życia.
Wyszłam stamtąd upokorzona i roztrzęsiona. Przez kolejne dni nie mogłam spać. W pracy koleżanki pytały: „Coś się stało?” Ale jak miałam im powiedzieć, że własny syn mnie odrzucił?
Zaczęłam chodzić na długie spacery po Łazienkach. Obserwowałam rodziny z dziećmi i czułam ukłucie zazdrości. Czy naprawdę byłam taka zaborcza? Czy to ja byłam winna?
Pewnego wieczoru zadzwoniła Grażyna:
– Krystyna, przestań się nad sobą użalać! Masz jeszcze życie przed sobą! Zacznij robić coś dla siebie!
Z początku ją wyśmiałam. Ale potem pomyślałam: a może rzeczywiście? Zapisałam się na kurs tańca dla seniorów w domu kultury na Ursynowie. Poznałam tam Wandę i Halinę – obie po przejściach, obie samotne matki.
– Moja córka wyjechała do Anglii i nawet nie pamięta o moich urodzinach – żaliła się Wanda.
– A mój syn tylko pisze SMS-y: „Mamo, przelej mi stówkę” – śmiała się Halina gorzko.
Zaczęłyśmy spotykać się co tydzień na kawie po zajęciach. Po raz pierwszy od dawna poczułam się potrzebna – choćby tylko jako słuchaczka cudzych historii.
Ale tęsknota za rodziną nie mijała. W Wigilię zadzwoniłam do Michała:
– Synku… może wpadniecie chociaż na opłatek?
Cisza po drugiej stronie była długa.
– Mamo… mamy swoje plany z Anią i Zosią. Może innym razem?
Odkładając słuchawkę, poczułam się tak samotna jak nigdy dotąd.
W styczniu zachorowałam na grypę. Przez tydzień leżałam sama w łóżku z gorączką. Nikt nie zadzwonił zapytać, czy czegoś mi potrzeba. Nawet Grażyna miała swoje sprawy.
Któregoś dnia zadzwonił domofon:
– Dzień dobry pani Krystyno! To sąsiadka z trzeciego piętra! Przyniosłam pani trochę rosołu!
Starsza pani Maria okazała się aniołem stróżem. Przychodziła codziennie sprawdzić, czy żyję. Rozmawiałyśmy godzinami o dawnych czasach: o stanie wojennym, o kolejkach po mięso, o pierwszych miłościach.
Powoli zaczęłam odzyskiwać równowagę. Zrozumiałam, że życie toczy się dalej – nawet jeśli rodzina odwróciła się ode mnie.
W marcu dostałam list od Zosi:
„Babciu! Tęsknię za tobą! Mama mówi, że jesteś smutna i nie chcesz już do nas przychodzić. Przyjedź kiedyś do mnie do przedszkola!”
Łzy popłynęły mi po policzkach. Zadzwoniłam do Ani:
– Aniu… może mogłabym odebrać Zosię z przedszkola?
Tym razem jej głos był łagodniejszy:
– Dobrze, Krystyno. Ale proszę… daj nam trochę przestrzeni w weekendy.
Zgodziłam się bez słowa sprzeciwu. Odbierałam Zosię raz w tygodniu i spędzałyśmy razem popołudnia na placu zabaw lub piekąc ciasteczka u mnie w domu.
Niedzielne obiady już nigdy nie wróciły do dawnej formy. Ale nauczyłam się żyć inaczej – mniej oczekiwać od innych, więcej dawać sobie samej.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę byłam złą matką? Czy można kochać za bardzo? A może każda matka musi kiedyś nauczyć się odpuszczać?
A wy? Jak radzicie sobie z samotnością i zmianami w rodzinie? Czy warto walczyć o stare tradycje za wszelką cenę?