Siła, której nie znałam – opowieść o porodzie, bólu i walce o szacunek
– Przestań już tak jęczeć, Anka, przecież inne kobiety też rodzą! – głos Michała przeszył ciszę sali porodowej jak nóż. Byłam wtedy w środku kolejnego skurczu, pot zalewał mi czoło, a łzy same płynęły po policzkach. Zamiast wsparcia czułam na sobie jego chłodne spojrzenie i ironię w głosie. Położna spojrzała na niego z dezaprobatą, ale nie powiedziała nic. Ja natomiast poczułam się tak, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody.
Nie tak wyobrażałam sobie ten dzień. Przez dziewięć miesięcy marzyłam o tym, jak Michał będzie trzymał mnie za rękę, szeptał słowa otuchy, może nawet uroni łzę wzruszenia, kiedy nasza córka pojawi się na świecie. Tymczasem on siedział na plastikowym krześle pod ścianą, z telefonem w ręku, co chwilę zerkając na zegarek. Kiedy prosiłam go o wodę, przewracał oczami. Gdy krzyczałam z bólu – śmiał się pod nosem.
– No weź, Anka, nie przesadzaj. To tylko poród, a ty robisz z tego tragedię – rzucił jeszcze raz, kiedy próbowałam złapać oddech między skurczami.
Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam nie tylko fizyczny ból, ale też upokorzenie i samotność. Przez chwilę miałam ochotę wyrzucić go z sali, ale wiedziałam, że nie mam na to siły. Skupiłam się więc na sobie i na dziecku. Zacisnęłam zęby i postanowiłam pokazać mu – i sobie – czym jest prawdziwa siła kobiety.
Poród trwał jeszcze kilka godzin. Każdy skurcz był jak fala rozbijająca się o skały mojego ciała. Michał coraz bardziej się niecierpliwił. W pewnym momencie wyszedł z sali „na papierosa”, choć przecież od dwóch lat obiecywał mi, że rzuci palenie. Wrócił po pół godzinie z kawą w ręku i zapachem dymu na ubraniu.
– No i co? Urodziłaś już? – zapytał z kpiną.
Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na oddechu, na słowach położnej: „Pani Aniu, jest pani bardzo dzielna. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim”. Tylko ona wydawała się rozumieć mój ból i strach.
Kiedy w końcu usłyszałam pierwszy krzyk naszej córki, łzy popłynęły mi po policzkach – tym razem ze wzruszenia i ulgi. Położna położyła mi maleńką Zosię na piersi. Michał stał obok, patrzył na nas bez słowa. Przez chwilę wydawało mi się, że coś do niego dociera – może poczucie winy? Może zrozumienie?
Ale kiedy położna poprosiła go, żeby przeciął pępowinę, odmówił.
– Nie będę się babrał w takich rzeczach – mruknął.
Wtedy poczułam gniew. Nie tylko do niego, ale też do siebie – za to, że przez tyle lat pozwalałam mu traktować mnie z góry. Za to, że tłumaczyłam jego brak empatii zmęczeniem albo stresem w pracy. Za to, że wierzyłam w bajkę o idealnym małżeństwie.
Po porodzie leżałam na sali poporodowej z Zosią przy piersi. Michał siedział przy oknie i przeglądał Facebooka. Przez całą noc nie powiedział ani słowa o tym, jak bardzo mnie podziwia czy jak bardzo kocha naszą córkę. Rano wyszedł do pracy bez pożegnania.
Zostałam sama z dzieckiem i własnymi myślami. Przez kolejne dni analizowałam wszystko od nowa – nasze małżeństwo, jego zachowanie, moje oczekiwania. Przypomniałam sobie wszystkie te sytuacje, kiedy czułam się niewidzialna: kiedy wracał późno z pracy i nie pytał, jak minął mi dzień; kiedy śmiał się z moich marzeń o własnej firmie; kiedy mówił znajomym: „Anka to taka typowa kura domowa”.
Zawsze tłumaczyłam go przed rodziną i znajomymi. „On taki jest, nie umie okazywać uczuć” – mówiłam. Ale teraz wiedziałam już, że to nieprawda. On po prostu nie chciał ich okazywać.
Po powrocie do domu próbowałam rozmawiać z Michałem o tym, co się wydarzyło w szpitalu.
– Przesadzasz – powiedział tylko. – Każdy by się zdenerwował w takiej sytuacji.
– Ale ja potrzebowałam twojego wsparcia! – wykrzyknęłam ze łzami w oczach.
– No to masz już dziecko, powinnaś być szczęśliwa – odpowiedział chłodno.
Wtedy podjęłam decyzję. Muszę zawalczyć o siebie i o szacunek w naszym małżeństwie. Zaczęłam chodzić na terapię dla młodych matek. Poznałam tam inne kobiety – każda z nich miała swoją historię bólu i walki o godność. Dzięki nim zrozumiałam, że nie jestem sama.
Zaczęłam stawiać granice Michałowi. Kiedy wyśmiewał moje decyzje dotyczące wychowania Zosi – mówiłam mu stanowczo „nie”. Kiedy próbował mnie ignorować – domagałam się rozmowy. Kiedy próbował mnie poniżać przy rodzinie – przerywałam mu i mówiłam głośno o swoich uczuciach.
Nie było łatwo. Były dni pełne kłótni i łez. Były noce, kiedy zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby odejść. Ale patrząc na Zosię wiedziałam jedno: muszę być dla niej przykładem kobiety silnej i niezależnej.
Dziś nasze małżeństwo wygląda inaczej. Michał powoli zaczyna rozumieć swoje błędy – choć czasem mam wrażenie, że robi to tylko dlatego, że boi się mnie stracić. Ja natomiast wiem już jedno: nigdy więcej nie pozwolę nikomu odebrać mi godności.
Czasem zastanawiam się: ile kobiet przeżywa podobne historie? Ile z nas milczy z lęku przed samotnością albo opinią innych? Czy naprawdę musimy cierpieć w imię „dobra rodziny”? A może czasem warto zawalczyć o siebie – nawet jeśli oznacza to burzę i łzy?