Kiedy moja córka przyszła do szpitala – historia o tym, jak łatwo można zranić własną matkę

– I co, znowu boli? – głos Marty rozbrzmiał w sali szpitalnej ostrzej, niż bym chciała.

Leżałam na szpitalnym łóżku, patrząc w sufit, próbując nie płakać. Ból po operacji biodra był niczym w porównaniu z tym, co czułam w sercu. Marta stała przy oknie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby przyszła tu za karę.

– Nie musiałaś przychodzić, jeśli nie masz czasu – powiedziałam cicho, ale chyba zbyt cicho. Moje słowa zawisły w powietrzu, niezauważone.

– Mamo, nie zaczynaj – westchnęła. – Przecież jestem. Zostawiłam dzieci u Tomka, muszę wracać za godzinę.

Zawsze była taka praktyczna. Konkretna. Czasem myślę, że za bardzo ją tego nauczyłam. Że przez lata powtarzania „najpierw obowiązki”, „nie rozczulaj się”, „życie nie jest bajką”, wychowałam kobietę, która nie potrafi okazać czułości nawet własnej matce.

– Jak dzieci? – zapytałam, próbując zmienić temat.

– Dobrze. Michał dostał piątkę z matematyki. Zosia trochę kaszle, ale to pewnie przez przedszkole. – Odpowiedziała automatycznie, patrząc na telefon.

Pamiętam, jak sama byłam młodą matką. Jak biegałam z Martą do lekarza z każdym katarem, jak nie spałam po nocach, bo bałam się, że coś jej się stanie. Teraz ona jest matką i wydaje się taka… obca.

– Marta… – zaczęłam niepewnie. – Czy ty… czy ty mnie jeszcze potrzebujesz?

Spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę widziałam w jej oczach coś miękkiego, jakby cień dawnej bliskości.

– Mamo, co ty mówisz? Oczywiście, że cię potrzebuję. Ale…

Zawahała się. W tej ciszy usłyszałam wszystko to, czego nie powiedziała: „Ale nie mam czasu”, „Ale mam swoje życie”, „Ale jesteś ciężarem”.

Odwróciłam głowę do okna. Za szybą padał śnieg. Przypomniało mi się dzieciństwo Marty – jak biegała po podwórku w czerwonym kombinezonie, jak śmiała się do mnie bez powodu.

– Przepraszam – wyszeptałam. – Chyba jestem trochę samotna.

Marta wzruszyła ramionami.

– Mamo, każdy jest trochę samotny. Taka kolej rzeczy.

Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Czy naprawdę tak myśli? Czy naprawdę samotność jest czymś normalnym?

Przez kolejne minuty rozmawiałyśmy o niczym: o pogodzie, o sąsiadce z naprzeciwka, o planach na święta. Czułam się coraz bardziej przezroczysta.

W końcu Marta spojrzała na zegarek.

– Muszę już lecieć. Tomek zaraz jedzie do pracy.

Chciałam ją zatrzymać, poprosić: „Zostań jeszcze chwilę”, „Potrzebuję cię”. Ale nie potrafiłam. Zawsze byłam silna. Zawsze sama sobie radziłam.

– Dobrze – powiedziałam tylko. – Uważaj na siebie.

Pocałowała mnie w policzek i wyszła szybko, nawet nie patrząc mi w oczy.

Kiedy drzwi się zamknęły, poczułam pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Przypomniały mi się wszystkie chwile z Martą: jej pierwsze kroki, pierwsze słowo („mama”), jej płacz po rozbitym kolanie… I nagle dotarło do mnie, że gdzieś po drodze zgubiłyśmy siebie nawzajem.

Leżałam tak długo w ciszy, aż pielęgniarka przyszła zmienić kroplówkę.

– Ma pani cudowną córkę – powiedziała z uśmiechem.

Uśmiechnęłam się blado.

– Tak… cudowną – powtórzyłam mechanicznie.

Ale czy naprawdę ją znam? Czy ona zna mnie?

Wieczorem zadzwonił telefon. To była moja siostra, Helena.

– Jak się czujesz? – zapytała troskliwie.

– Dobrze… To znaczy… Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Helena westchnęła.

– Marta była?

– Była. Ale… chyba nie umiem już z nią rozmawiać.

– Zosiu… dzieci dorastają i odchodzą. Ale czasem trzeba im przypomnieć, że też jesteśmy ludźmi.

Po rozmowie długo myślałam o tych słowach. Może to ja powinnam zrobić pierwszy krok? Może powinnam powiedzieć Marcie, jak bardzo mi jej brakuje?

Następnego dnia odwiedził mnie syn sąsiadki z naprzeciwka – Paweł. Przyniósł mi herbatę i kawałek ciasta od swojej mamy.

– Pani Zosiu, mama mówiła, że lubi pani sernik – uśmiechnął się szeroko.

Rozmawialiśmy chwilę o wszystkim i o niczym. Paweł opowiadał o studiach, o pracy w sklepie spożywczym na Bielanach, o tym jak trudno pogodzić wszystko naraz.

– Wie pani… czasem mam wrażenie, że moja mama mnie nie rozumie – powiedział nagle.

Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.

– A próbowałeś jej to powiedzieć?

Wzruszył ramionami.

– Chyba nie… Boję się jej zranić.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Czasem lepiej powiedzieć prawdę niż udawać przed samym sobą.

Kiedy Paweł wyszedł, długo myślałam o tej rozmowie. Czy ja i Marta też tylko udajemy? Czy obie boimy się prawdy?

Wieczorem zadzwoniła Marta.

– Mamo… przepraszam za dzisiaj. Byłam zmęczona i chyba byłam dla ciebie niemiła.

Serce mi zadrżało.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam szybko. – Rozumiem cię. Sama byłam kiedyś młodą matką.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Mamo… czy ty jesteś szczęśliwa?

To pytanie zaskoczyło mnie bardziej niż cokolwiek innego tego dnia.

– Nie wiem… Chyba nie bardzo – przyznałam szczerze pierwszy raz od lat.

Usłyszałam cichy szloch Marty.

– Przepraszam… Tak bardzo cię kocham, mamo… Tylko nie umiem tego pokazać…

Łzy popłynęły mi po policzkach. Przez chwilę milczałyśmy razem w tej szczerości i bólu.

– Ja też cię kocham, Marto…

Następnego dnia przyszła do mnie wcześniej niż zwykle. Przyniosła kawę i rogaliki z piekarni pod domem. Usiadłyśmy razem na łóżku i po raz pierwszy od dawna rozmawiałyśmy naprawdę: o strachu przed starością, o zmęczeniu macierzyństwem, o tym jak trudno być matką i córką jednocześnie.

Zrozumiałam wtedy jedno: czasem trzeba pozwolić sobie na słabość i poprosić o pomoc. Czasem trzeba powiedzieć „potrzebuję cię”, nawet jeśli całe życie było się silną kobietą.

Dziś już wiem, że relacje rodzinne są kruche jak szkło i łatwo je stłuc jednym słowem lub gestem. Ale wiem też, że można je naprawić – jeśli tylko obie strony tego chcą.

Czy wy też czasem czujecie się samotni wśród najbliższych? Czy potraficie powiedzieć swoim dzieciom lub rodzicom to, co naprawdę czujecie?