Proroctwo z ulicy Słowiańskiej – historia, która zmieniła moje życie
Już pierwszego dnia po pogrzebie ojca matka wyrzuciła mnie z domu. Stałam na klatce schodowej z walizką, w której zmieściło się całe moje dotychczasowe życie, i patrzyłam na drzwi, które zamknęły się za mną z hukiem. – Idź do tej swojej ciotki, skoro ją tak kochasz! – krzyknęła jeszcze przez szparę. Miałam wtedy siedemnaście lat i na imię Jagoda.
Nie płakałam. Łzy skończyły mi się już dawno, kiedy ojciec po raz pierwszy nie wrócił na noc, a matka zaczęła pić. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam proroctwo, które miało mnie prześladować przez całe życie. Było lato, miałam dziewięć lat i bawiłam się na podwórku z koleżankami. Przechodziła obok nas stara Romka, ta sama, która co roku przychodziła pod nasz blok na Słowiańskiej i wróżyła z ręki. – Daj łapkę, złotko – powiedziała do mnie. – Ty będziesz dużo płakać, ale na końcu znajdziesz szczęście tam, gdzie nikt go nie szuka. Pamiętaj: nie ufaj tym, którzy mówią, że cię kochają.
Wtedy się śmiałam. Ale teraz, stojąc na klatce schodowej z walizką i słysząc za drzwiami przekleństwa matki, poczułam lodowaty dreszcz na plecach.
Ciotka Halina mieszkała w małym miasteczku pod Radomiem. Przyjęła mnie bez słowa wyrzutu, choć sama ledwo wiązała koniec z końcem. – Jagódko, u mnie nie będzie luksusów – ostrzegła pierwszego wieczoru. – Ale przynajmniej nikt cię nie skrzywdzi.
Przez pierwsze tygodnie spałam na rozkładanej kanapie w kuchni i budziłam się każdej nocy zlana potem. Śniły mi się kłótnie rodziców, krzyki matki i twarz starej Romki. W szkole byłam „tą od patologii”, „warszawką”, „sierotą”. Nikt nie chciał ze mną siedzieć w ławce. Tylko jedna dziewczyna – Magda – czasem się do mnie uśmiechała.
– Nie przejmuj się nimi – powiedziała pewnego dnia na przerwie. – Mój ojciec też pije. Wiesz co? Chodź dziś do mnie po lekcjach.
U Magdy było cicho i czysto. Jej mama piekła drożdżowe ciasto i pytała o wszystko z troską, której nie znałam. Zazdrościłam jej tej zwyczajności.
– Jagoda, a ty masz chłopaka? – zapytała Magda któregoś wieczoru.
– Nie mam czasu na głupoty – odpowiedziałam szorstko.
Ale to nie była prawda. Marzyłam o tym, żeby ktoś mnie przytulił, powiedział: „Jesteś ważna”.
Wiosną poznałam Michała. Był starszy o dwa lata, miał motor i uśmiech jak z reklamy pasty do zębów. Zakochałam się od razu. On też zwrócił na mnie uwagę – może dlatego, że byłam inna? Zaprosił mnie na ognisko nad rzeką.
– Jagoda, jesteś piękna – szepnął mi wtedy do ucha.
Wróciłam do domu szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Ciotka zauważyła od razu:
– Uważaj na chłopaków z motorem – mruknęła tylko.
Nie posłuchałam. Z Michałem było jak w bajce przez kilka miesięcy. Potem zaczęły się kłamstwa: że nie może się spotkać, bo ma trening; że musi pomóc babci; że zgubił telefon. Pewnego dnia zobaczyłam go pod szkołą z inną dziewczyną.
– Michał! – zawołałam.
Odwrócił się i spojrzał na mnie tak, jakby mnie nie znał.
– Jagoda… To nie jest to, co myślisz.
Ale wiedziałam już wszystko. Proroctwo starej Romki wróciło jak bumerang: „Nie ufaj tym, którzy mówią, że cię kochają”.
Przez kilka tygodni nie wychodziłam z domu poza szkołą. Magda próbowała mnie wyciągnąć:
– Jagoda, on nie był ciebie wart! Chodź ze mną na koncert do Radomia!
Poszłam tylko dlatego, żeby nie zwariować w czterech ścianach. Na koncercie poznałam Bartka – gitarzystę z zespołu rockowego. Był inny niż Michał: spokojny, zamknięty w sobie, ale miał w oczach coś ciepłego.
– Chcesz posłuchać prób? – zapytał po koncercie.
Zaczęliśmy się spotykać. Bartek był moją przystanią w burzliwym morzu codzienności. To on pierwszy powiedział mi „kocham cię” i to on pierwszy zobaczył moje łzy.
– Jagoda… Nie musisz być silna cały czas – powiedział pewnego wieczoru.
Ale ja nie umiałam już ufać. Każde jego słowo analizowałam pod kątem zdrady. Kiedy wyjechał na studia do Krakowa i przez tydzień nie odpisał na moje wiadomości, byłam pewna najgorszego.
– Bartek już cię nie chce! – syczała matka przez telefon (bo czasem dzwoniła pijana). – Wszyscy cię zostawią!
Zerwałam z Bartkiem przez SMS-a. On próbował jeszcze dzwonić, pisać… Ale ja już byłam za daleko w swoim bólu.
Po maturze wyjechałam do Warszawy na studia pedagogiczne. Wynajęłam pokój na Bródnie u starszej pani Stefanii. Pracowałam wieczorami w sklepie spożywczym, żeby mieć na czynsz i jedzenie.
Pewnego dnia do sklepu weszła kobieta o ciemnej karnacji i kolorowej chuście na głowie. Zamarłam – to była ta sama Romka sprzed lat!
– Dziecko… Ty już dorosła jesteś! – uśmiechnęła się szeroko. – I co? Szczęście znalazłaś?
Zaniemówiłam.
– Pamiętasz proroctwo? – zapytała cicho.
Pokiwałam głową.
– A pamiętasz drugą część? Że znajdziesz szczęście tam, gdzie nikt go nie szuka?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Wyszła ze sklepu bez zakupów. Przez całą noc myślałam o jej słowach.
Kilka tygodni później Stefania zachorowała i poprosiła mnie o pomoc przy zakupach i sprzątaniu.
– Jagódko… Nie mam nikogo bliskiego – powiedziała pewnego wieczoru słabym głosem. – Zostań ze mną do końca…
Zostałam. Przez dwa lata opiekowałam się nią jak własną babcią. Kiedy umarła, zostawiła mi w testamencie swoje mieszkanie.
Wtedy zrozumiałam: szczęście można znaleźć tam, gdzie nikt go nie szuka – w codzienności, w opiece nad drugim człowiekiem, w zwykłych gestach.
Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę: męża (poznałam go przypadkiem na poczcie), syna Antosia i córkę Zosię. Matka już dawno nie żyje; nigdy jej nie wybaczyłam do końca, ale nauczyłam się żyć bez żalu.
Czasem patrzę w lustro i widzę tamtą dziewczynkę z Słowiańskiej ulicy – przestraszoną i pełną nadziei jednocześnie.
Czy można uciec przed przeznaczeniem? A może trzeba nauczyć się je rozumieć i wybaczać sobie samemu? Co wy o tym myślicie?