Każde spotkanie ma swój czas – historia Kazimiery
„Dlaczego miłość odchodzi? Przecież była, naprawdę była. Byłam tak szczęśliwa, że nie widziałam świata. Żyłam tylko nim. I przegapiłam moment, gdy się zmienił. Naiwna jestem. Zasłużyłam na to. Zbyt się zrelaksowałam, a nie powinnam.”
Patrzyłam przez okno na kołyszące się na wietrze czubki drzew. Lód na chodnikach posypany piaskiem, dzieci wracające ze szkoły, starsza pani z psem, który uparcie nie chciał iść dalej. Wszystko wydawało się takie zwyczajne, a ja czułam, jakby świat się kończył. W kuchni cicho bulgotała herbata, a ja nie miałam siły nawet jej wypić.
Mój mąż, Andrzej, wrócił późno. Ostatnio wracał coraz później. Kiedyś czekałam na niego z kolacją, z uśmiechem, z opowieściami o tym, co się wydarzyło w pracy czy w sklepie. Teraz tylko siedziałam przy stole i udawałam, że czytam gazetę. W rzeczywistości patrzyłam na drzwi i słuchałam jego kroków na klatce schodowej.
– Kazia, nie czekaj na mnie z kolacją – rzucił pewnego wieczoru beznamiętnie, zdejmując płaszcz. – Miałem spotkanie w firmie.
– Znowu? – zapytałam cicho.
– Tak, znowu – odpowiedział i nawet na mnie nie spojrzał.
Wiedziałam już wtedy. Kobieta zawsze wie. Ale jeszcze próbowałam się oszukiwać. Może to tylko praca? Może jest zmęczony? Może ja zrobiłam coś źle?
Nasza córka, Ola, miała wtedy siedemnaście lat. Była mądrzejsza ode mnie. Pewnego dnia podeszła do mnie i powiedziała:
– Mamo, dlaczego pozwalasz tacie tak się zachowywać?
Zatkało mnie. Co miałam jej odpowiedzieć? Że boję się być sama? Że nie wiem, jak żyć bez niego? Że przez dwadzieścia lat byłam żoną Andrzeja i nie potrafię być tylko Kazimierą?
Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Andrzej coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Ja coraz częściej płakałam w łazience, żeby Ola nie widziała.
Pewnego dnia znalazłam w jego kurtce paragon z restauracji. Dwie osoby, kolacja za trzysta złotych. Nie byliśmy tam razem. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio byliśmy gdzieś razem.
Wieczorem postawiłam mu ten paragon na stole.
– Co to jest? – zapytałam drżącym głosem.
Andrzej spojrzał na mnie z irytacją.
– Przeszukujesz mi kieszenie?
– Odpowiedz mi!
– To nic takiego. Byłem z koleżanką z pracy.
– Z koleżanką? – powtórzyłam głucho.
– Kazia, przestań robić sceny.
Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą złość. Nie smutek, nie żal – tylko czystą wściekłość. Wybiegłam z domu i długo chodziłam po osiedlu, aż zmarzły mi ręce i nogi.
Następne tygodnie były jak koszmar na jawie. Andrzej coraz mniej bywał w domu. Ola zamknęła się w swoim pokoju i przestała ze mną rozmawiać. Ja chodziłam do pracy jak automat, robiłam zakupy, gotowałam obiady i udawałam przed sąsiadkami, że wszystko jest w porządku.
Aż pewnego dnia Andrzej po prostu nie wrócił na noc. Rano zadzwonił:
– Kazia… musimy porozmawiać.
Wiedziałam już wszystko bez słów. Przyszedł wieczorem, spakował walizkę i powiedział:
– To nie twoja wina. Po prostu… już nas nie ma.
Nie płakałam wtedy. Byłam jak sparaliżowana. Ola wybiegła z domu trzaskając drzwiami.
Przez pierwsze dni po jego odejściu czułam tylko pustkę. Wszystko mnie bolało – fizycznie bolało mnie serce i żołądek. Sąsiadka zapukała któregoś dnia:
– Kazia, żyjesz tam?
Nie wiedziałam nawet, co jej odpowiedzieć.
Minęły tygodnie. Musiałam nauczyć się żyć od nowa – płacić rachunki sama, naprawiać cieknący kran, rozmawiać z Olą o jej maturze i planach na studia. Było ciężko. Czasem miałam ochotę po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić.
Ola długo miała do mnie żal – za to, że pozwoliłam tacie odejść bez walki, za to, że byłam słaba. Ale pewnego wieczoru przyszła do mnie do kuchni i powiedziała:
– Mamo… przepraszam. Wiem, że ci ciężko.
Przytuliłyśmy się wtedy pierwszy raz od miesięcy i obie płakałyśmy długo.
Z czasem zaczęłam dostrzegać drobne radości: śmiech Oli podczas oglądania głupiego serialu, zapach świeżo upieczonego chleba w piekarni za rogiem, rozmowy z sąsiadką o pogodzie i polityce. Zaczęłam chodzić na spacery do parku i czytać książki, których nigdy nie miałam czasu przeczytać.
Andrzej czasem dzwonił – pytał o Olę, o sprawy formalne. Nigdy nie zapytał o mnie.
Często zastanawiam się teraz: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko?
Każde spotkanie ma swój czas – powtarzam sobie te słowa jak mantrę. Może po prostu nasz czas minął? Może trzeba nauczyć się odpuszczać?
Czasem patrzę przez okno na kołyszące się drzewa i myślę: czy jeszcze kiedyś będę szczęśliwa? Czy można nauczyć się żyć od nowa po takim końcu?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o coś za wszelką cenę – nawet jeśli druga strona już dawno przestała walczyć?