Nic nie jest takim, jakim się wydaje – Pamiętnik Gali
— Pani doktor, Iwonka z piątej sali cały wieczór błagała, żeby dać jej ubranie i wypisać do domu. Prosiła pani, żeby meldować. — Wioletta ściszyła głos, jakby bała się, że ściany mają uszy.
Zatrzymałam się w pół kroku, czując jak serce zaczyna mi szybciej bić. Iwona… Zawsze była cicha, zamknięta w sobie, ale w jej oczach tlił się niepokój, którego nie potrafiłam zignorować. Gładząc niesforny kosmyk włosów spod czepeczka, ruszyłam w stronę sali. W głowie miałam tysiąc myśli: czy to kolejny kryzys? Czy coś przeoczyłam?
Drzwi skrzypnęły cicho. Iwona leżała na łóżku, skulona pod cienkim kocem. Jej dłonie drżały, a wzrok wbity był w sufit. Usiadłam obok niej, próbując złapać z nią kontakt wzrokowy.
— Iwonko, słyszałam, że chcesz wrócić do domu. — Zaczęłam łagodnie.
Przez chwilę milczała. Potem nagle wybuchła: — Proszę pani! Ja tu nie mogę być! Oni mnie znajdą! Oni wiedzą, gdzie jestem!
Zamarłam. To nie był pierwszy raz, gdy pacjentka mówiła o „nich”, ale tym razem jej głos był przepełniony autentycznym strachem. Przypomniałam sobie rozmowy z jej matką — kobietą zimną jak lód, która przychodziła tylko wtedy, gdy musiała podpisać dokumenty.
— Kto cię znajdzie? — zapytałam cicho.
Iwona spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. — Oni… rodzina mojego ojca. Po tym wszystkim… ja nie mogę wrócić do domu.
Poczułam dreszcz na plecach. Przez chwilę miałam ochotę ją przytulić, ale powstrzymałam się — granice lekarza i pacjenta są święte. Zamiast tego zapisałam wszystko w notatniku i obiecałam sobie porozmawiać z jej matką jeszcze tego samego dnia.
Po obchodzie wróciłam do pokoju lekarskiego. Wioletta spojrzała na mnie pytająco.
— Muszę zadzwonić do matki Iwony — powiedziałam tylko.
Telefon odebrała po kilku sygnałach.
— Dzień dobry, pani Mario. Tu Galina Nowak, lekarz prowadzący pani córki…
— Tak? — Jej głos był szorstki i niecierpliwy.
— Chciałabym porozmawiać o stanie Iwony. Czy mogłaby pani przyjechać dziś po południu?
— Nie mam czasu na takie rzeczy! — przerwała mi. — Proszę ją leczyć i nie zawracać mi głowy!
Zacisnęłam zęby. Wiedziałam już, że łatwo nie będzie.
Wieczorem wróciłam do domu zmęczona i rozbita. Mój mąż, Andrzej, siedział przy stole z gazetą.
— Znowu coś się stało? — zapytał bez podnoszenia wzroku.
— Pacjentka… Iwona. Coś jest nie tak w jej domu. Boję się, że jej matka coś ukrywa.
Andrzej westchnął ciężko.
— Może za bardzo się angażujesz? To tylko praca, Gala.
Poczułam ukłucie złości.
— To nie jest „tylko praca”! To ludzie! Dzieciaki! — rzuciłam ostro.
Między nami zapadła cisza. Ostatnio coraz częściej się kłóciliśmy. Andrzej nie rozumiał mojej pracy, a ja czułam się coraz bardziej samotna.
Następnego dnia rano na oddziale czekała na mnie niespodzianka. Wioletta podeszła do mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
— Pani doktor… przyszła matka Iwony.
Serce mi zabiło mocniej. Weszłam do gabinetu. Maria siedziała sztywno na krześle, ręce miała splecione na kolanach.
— Pani Mario, chciałabym porozmawiać o stanie córki…
— Ona zawsze była dziwna — przerwała mi lodowatym tonem. — Od dziecka miała wymysły. Proszę ją leczyć i nie pytać mnie o szczegóły.
Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy. Wtedy zrozumiałam: Maria czegoś się boi. Ale czego?
Po spotkaniu długo siedziałam nad kartą Iwony. Przeglądałam stare notatki, szukałam wskazówek. Wtedy zauważyłam coś dziwnego: kilka lat temu Iwona była już hospitalizowana — po „wypadku” w domu. Dokumentacja była lakoniczna: upadek ze schodów.
Wieczorem zadzwonił mój brat Paweł.
— Gala, musisz przyjechać do mamy. Jest coraz gorzej.
Westchnęłam ciężko. Moja własna matka od miesięcy chorowała na Alzheimera. Czułam się rozdarta między pracą a rodziną.
Pojechałam do niej następnego dnia po dyżurze. Siedziała przy oknie i patrzyła w dal.
— Mamo… — zaczęłam cicho.
Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem.
— Gala… czy ty też czasem boisz się wracać do domu? — wyszeptała nagle.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że to nie ona mówi — że to echo czyjegoś innego strachu.
Wróciwszy do szpitala, postanowiłam porozmawiać z Iwoną jeszcze raz. Usiadłam przy jej łóżku i powiedziałam:
— Iwonko, jeśli chcesz mi coś powiedzieć — możesz mi zaufać.
Dziewczyna spojrzała na mnie długo, a potem zaczęła płakać.
— Oni mnie bili… tata i jego brat… Mama wiedziała, ale nic nie robiła… Ja nie chcę tam wracać!
Poczułam łzy pod powiekami. Wszystko stało się jasne: Iwona była ofiarą przemocy domowej, a jej matka udawała przed światem, że nic się nie dzieje.
Zgłosiłam sprawę do opieki społecznej i policji. Wiedziałam, że to początek długiej walki o sprawiedliwość dla Iwony.
W domu Andrzej znów próbował mnie przekonać, żebym „nie brała tego do siebie”. Ale ja już nie mogłam inaczej — czułam się odpowiedzialna za te dzieciaki bardziej niż za własne szczęście.
Czasem zastanawiam się: czy można uratować wszystkich? Czy warto poświęcać siebie dla innych? Może właśnie dlatego tak trudno odróżnić prawdę od pozorów… Bo nic nie jest takim, jakim się wydaje.